— Puls! Albo chociaż oddech! Cokolwiek!
— Nie obudził się, jakżeśmy go tu targali.
— Pan lepiej da na mszę w podzięce, zamiast się skarżyć.
— Ja się nie skarżę. Ja tylko… Przede wszystkiem, to był przypadek. To panna zrobiła z tego morderstwo!
— Co ja słyszę…?
— Tak! Panna ma obsesję! Morderstwa, śledztwa, kryminały! Więc jak ciało we krwi, to na pewno trup. A jak trup, to na pewno morderstwo. Głupi wypadek, ale zjawia się panna Jelena i pół minuty i pozbywamy się zwłok, wspólnicy zbrodni. O tym właśnie mówiłem, gdy panna mnie wyśmiewała! Tak się zostaje w Lecie mordercą, nie popełniwszy morderstwa żadnego. Zresztą
— nie inaczej zostałem tym przeklętym hrabią. I Bóg wie, kim jeszcze.
— No, jakbyśmy go wyrzucili przez okno z pędzącego pociągu, morderstwo by było bez dwóch zdań.
— Panna by wyrzuciła.
— Przecież sama ani bym uniosła.
— Ale chciała panna!
— Pomóc chciałam! Niewdzięcznik! Serce z lodu! To ja się poświęcam w przestępstwie, a ten
—
— A prosił kto pannę? Nie! Czego w ogóle panna ode mnie chce?! Sama przyszła i dobijała się do drzwi! Kto to widział! Gdzie pannę tak wychowano! A teraz też
— narzucać się
— z trupem
—
— Byś pan stał nad nim i ręce załamywał: a może martwy i nie martwy, a może powieszą i nie powieszą, a może zadyndam w trzech czwartych, tfu, chłop z jajami zerowartościowemi!
— I jeszcze język rynsztokowy, tak, tak, a proszę sobie pofolgować, proszę!
— Uu, swołocz…! Ünal Fessar usiadł, pomacał się po głowie, zamrugał, poczem podniósł wzrok na wykrzykujących nad nim po polsku niezrozumiałe obelgi.
— Excusezmoi, mademoiselle, mais je ne comprends pas… Panna Muklanowiczówna przypadła doń z troską.
— A tak się zamartwialiśmy!
— Dotknęła delikatnie rozciętej skóry.
— Kość nie pęknięta, to najważniejsze.
— Podała kupcowi rękę.
— Wstanie pan? Ujęło się Turka za drugie ramię.
— Ostrożnie. Z urazami głowy nigdy nic nie wiadomo.
— Również przeszło się na francuski.
— Słyszał pan właśnie, jaka różnica zdań powstała: czy należało w ogóle pana ruszać, lekarze zazwyczaj mówią, żeby nie, no ale pociąg i tak trzęsie, trzeba by posłać po doktora Konieszyna, jak pan się czuje, mamy posłać po niego? Pan Fessar spoczął na posłaniu; oparłszy się o wezgłownik i przycisnąwszy do rany podaną przez Jelenę jej chusteczkę batystową, rozejrzał się nieco przytomniej.
— Zaraz. Panie Gierosaski. Panna
— Jelena Muklanowiczówna.
— A tak, pamiętam. Zaraz. Przesunął palcem po czole, popatrzył na zebraną na opuszku czerwień. Po raz trzeci podniosło się upuszczoną chusteczkę. Pan Fessar zerknął; rozpoznał swoją własność i uniósł wzrok. Twarz mu się wykrzywiła.
— To tak!
— warknął.
— O to wam chodzi! Panna Jelena już miała przysiąść obok Turka; powstrzymała się. Stanęła przed oknem, wiatr targał jej bluzką, szarpał koronkami.
— O co nam chodzi?
— Szanowny pan Fessar
— rzekło się powoli, sprawdzając, czy krwotok z nosa ustał na dobre
— bardzo się był zdenerwował, gdy wysunąłem przypuszczenie, iż to on ponosi odpowiedzialność za, mhm, tajemnicze zniknięcie z pociągu Miefodija Karpowicza Piełki.
— Piełki!
— parsknął Turek.
— Co za Piełka, do kroćset!
— Szanowny pan Fessar
— rzekło się, cisnąwszy mu zakrwawioną chusteczkę
— z nieznanych mi powodów ubzrdał był sobie, że posiadam albo też jestem w spółce posiadającej sekret, mhm, hodowli zimnaza poza ziemią Kraju Lutych.
— Nieznanych powodów!
— zakrzyknął Turek i złapał się za głowę w widocznym bólu; po chwili kontynuował już szeptem:
— Bardzo jasno dawał pan to do zrozumienia. Przy kartach. Potem. A ci ludzie w Jekaterynburgu. A książę. Warjata pan ze mnie robisz.
— Szanowny pan Fessar
— rzekło się, sięgając pod marynarkę i kamizelkę
— za wszelką cenę chciał pozyskać tę technologję. A przynajmniej włączyć się do przedsięwzięcia. Próbował się wkupić, wydobyć ze mnie szczegóły. Co mu się oczywiście nie udawało, bo żadnych szczegółów nie ma; zmyślił sobie wszystko.
— A Ojciec Mróz?
— Turek podniósł machinalnie drugą chusteczkę i przez moment przyglądał się obu w dziwnej konsternacji, jedna w prawej, druga w lewej dłoni, obie białoczerwone. Zacisnął szczęki.
— I panna wierzy temu łajdakowi. Widzi panna, jak łże. W żywe oczy.
— Szanowny pan Fessar
— rzekło się, z prawicą pod kamizelką rozpiętą
— spróbował więc z koleji dobrać się do mojego wspólnika, to znaczy, człowieka, którego uważał za mojego wspólnika. Musiał widzieć w Jekaterynburgu Piełkę. Nie wiem, co tam się działo; odbiegłem. Może miał okazję zamienić z nim parę słów. Potem, po odjeździe Ekspresu, od razu poszedł do Piełki do kupiejnego. Wywołał go z przedziału. Gdzie można tam w nocy porozmawiać na osobności? Wyszli na podest za wagonami kupiejnemi. Pan Fessar chciał od Piełki wyciągnąć to samo, co ode mnie
— ale nie dość, że Piełka nie miał, rzecz jasna, o niczym pojęcia, to jeszcze, tak, niespodzianka, jak też Piełka zareagował na te propozycje
— on, marcynowiec. Pan nie wiedział? Nie wiedział. Pobiliście się? Szamotanina jakaś? Pociąg szarpnął? Widzi pan przecie, jak to się może nieszczęśliwie ułożyć.
— Ałłach jest wielki!
— I co
— i wypadł, wyrzucił go pan, wypadł, może wcześniej już jakiś eksces śmiertelny, ale wypadł, nie ma ciała. Cóż za cudowne miejsce na morderstwo: pociąg przemierzający dwa kontynenty
— kto znajdzie zwłoki? kto odtworzy warunki zbrodni? miejsce, czas? kto zbierze potem świadków? Nie ma po temu bladej szansy. A jeszcze dał pan obsłudze taki bakszysz
— dopiero na Sądzie Ostatecznym się przyznają, że w ogóle pana widzieli; stać pana.
— Abbas yolcuyum!
— Nie mogło tak być? Mogło.
— Ale nie było!
— Bądźmy poważni, panie Fessar! Jak pan stwierdzisz, co się zdarzyło
— w odróżnieniu od tego, co mogło się zdarzyć? Kiedy mówimy o przeszłości, zawsze mówimy o tym, co m o g ł o się zdarzyć; tylko i wyłącznie o tym. Wszystkie zdania w czasie przeszłym są zdaniami przypuszczającemi.
— Nie wiem, co się z panem dzieje, młody człowieku, ale doradzałbym sanatorja alpejskie. Panna wybaczy. Jeszcze jedno spojrzenie przeciągłe
— w pogardzie? w odrazie? w gniewie?
— i dźwignąwszy się z wysiłkiem, Ünal Fessar postąpił ku drzwiom. Się usunęło się z drogi, obracając się w niewygodnej pozycji, coby ani przez moment nie mieć go za plecami. Zataczając się, z jedną dłonią przy skroni, wyszedł na korytarz. Tu na moment przystanął. Zdezorjentowany, spoglądał to w jedną, to w drugą stronę