Выбрать главу

— myśl płocha. Dzień, tydzień, miesiąc. Rozmawiamy, a bratdebil ani słowa pojmie, z wywalonym jęzorem rzeźbiący w kajecie kolejne abominacje algebry. Więc śmiałość między nami coraz większa, a z czasem także coś jakby podniecenie gry, ekwilibrystyki słownej: powiedzieć rzecz tak, by nikt poza Anną jej nie zrozumiał, i nikt poza mną, gdy mówi ona; bo że brat, łeb kamienny, wyzwania wielkiego tu nie stanowił, to pewna, ale przecie rodzice ich, i dziadek nie głuchy bynajmniej, i gosposia, i wreszcie wścibska kuzynka kątem u nich pomieszkująca od czasu, gdy lute siadły na jej kamienicy, też przecie świadomi byli dłuższych i dłuższych konwersacyj naszych. Aż nadto

— bo znowuż miesiąc mija i dzień jest taki: do wyjścia się szykuję, a tu u progu zatrzymuje mnie szanowny rodziciel Anny Magdaleny i Jędrzeja i na czaj do siebie prosi. Gdzie rozmowa oczień sieriozna. A czy przyzwoity młodzieniec, a z jakiej rodziny, a jakże uposażony, a gdzie żyjący, a prospekta na przyszłość jakie, a serce co mówi

— co mówi serce!

— Boże mój, dopierom pojął, co oczywistem było dla wszystkich poza mną, i raka spiekłem pięknego. Więc czy się zakochałem? Czy żenić się myślałem? Panna mi powie

— co to za zapach

— żaden kwiat, a bukiet splątany

— kobieta, tysiąc odbić kobiety, kalejdoskop uczuć. …Więc już afekt jawny i wymiany liścików francuskich i upominki drobne i dłuższe tęte ŕ tęte za drzwiami przymkniętemi, i brat głupi mordę śmiejący: Pan narzeczony! A co za drzwiami, to już panny gorszyć nie będę, bo nie to w historji onej ważne, a co ważne

— słuchaj panna. Miała Anna Magdalena sekretarzyk gdański na kluczyk zamykany, kluczyk w medaljonie na szyji noszony, w sekretarzyku zaś

— sekrety swoje, to znaczy listy wszystkie, pamiętnik, skarby jakieś dziewczęce i co tam zachować w tajemnicy przed światem pragnęła; wiem, bom nieraz zastał ją przy piśmie, które prędko chowała, albo właśnie chcąc przekazać mi coś potajemnie, spod klucza od razu wyjmowała. I dzień jest taki

— a właściwie wieczór już, lampy gazowe świecą jasno

— że zachodzę do panny Anny, a ona woła mi ze schodów służby, że zaraz, że już, chwilka, więc zdejmuję palto, gosposia prowadzi, zostaję sam w pokoju, za oknem ciemno, wzrok zawraca ku światłu, minuta, sam, dwie minuty, sam, chodzę, oglądam bibeloty, i oko pada na sekretarzyk

— który jest niedomknięty. Niedomknięty, spod piórnika i laki wystaje rożek złożonego papieru, piórnik też uchylony, na papierze kleks inkaustu świeży. I co się dzieje? Nogi prowadzą do mebla, ręka sięga, palce ujmują kartkę, wyciągają, rozkładają, czyta się. Poznałem charakter pisma Anny Magdaleny, i poznałem jej słowa. „Kochany mój!”

— zawsze tak zaczynała. A więc list do mnie! Pisała, nie dokończyła. Uśmiechałem się w duchu. Nie przyznam się, udam, że nie czytałem. Tymczasem oczywiście czyta się dalej. „Kochany mój, drugi dzień mija, a już moje ciało tęskni do twojego ciała”

— pamiętam, tak, ale daruję pannie, panna wie, jaki to był list. Wie panna: lettres d’amour nie są listami, to znaczy nie służą przekazaniu informacji od nadawcy do adresata;   służą wywoływaniu w nieobecności obiektu miłości tych samych uczuć, jakie powoduje jego obecność. Kiedy piszemy: to samo uniesienie, już rumieniec oblewa piszącego, już serce bije szybciej, i gdy potem wspominamy, co napisaliśmy, i gdy wyobrażamy sobie ukochaną, która to czyta

— i kiedy sami czytamy: identyczna euforja i poczucie bliskości, i myśl o tamtym, który to pisał, gdy pisał. Więc ze mną było nie inaczej; kilka chwil i już krew pulsuje pod czaszką, ciepła błogość obejmuje ciało, jakieś odbierające energję rozczulenie, nawet nie wobec Anny Magdaleny, ale wobec samego siebie, to są małe lusterka Narcyza: listy miłosne. Verte, druga strona. Jakbym gazrurką przez ciemię dostał. Jeszcze zdań parę i cóż pisze Anna

— pisze o jego włosach jasnych, o wspólnych przejażdżkach konnych, wspomina rozkosze grzeszne, które nigdy nie były naszym udziałem… Powinienem był wcześniej się domyślić, ale ogłupił mnie ten urok samouwielbienia z listu miłosnego płynący, wierzyłem, w co chciałem wierzyć. Czytam resztę. Kto, kto to jest, jakie jego imię? Nie dokończyła, brak szczegółów. Jest może koperta z adresem? Nie ma. Co robić? Słyszę kroki Anny Magdaleny, stoję z jej listem w dłoni jak morderca przyłapany z nożem okrwawionym. Co robić, zaatakować ją oskarżeniem, schować dowód i uciec, co robić. Mgnienie myśli

— odkłada się list na miejsce, się cofa się do okna. Wpada Anna Magdalena, rozradowana, jak to dobrze, że jesteś!

— a ja uśmiecham się, uśmiecham się, uśmiecham; poznałem słodki smak zdrady.

— Słodki?

— A tak, tak, słodki, słodkomdlący, ciepła zgnilizna i truchło przez słońce nagrzane też taką woń oddają, nie chcemy, ale wciągamy powietrze, smakujemy, zaraz zemdli, ale jeszcze trochę, jeszcze raz

— nie można się powstrzymać. Jest to na swój obrzydliwy sposób przyjemne. W czym znajduje pociechę człowiek zdradzony? W tym, że został zdradzony. Bycie zdradzonym bardzo szybko okazuje się formą szlachectwa ducha, pewnego rodzaju wywyższeniem, czy panna Jelena mnie rozumie, nie, chyba nie. To też jest rzecz, której nie da się opowiedzieć drugiemu człowiekowi. Czy można sobie w y o b r a z i ć, co by się czuło, gdyby zostało się zdradzonym

— i przez kogo? A czy można wskazać człowieka na ulicy i w y o b r a z i ć sobie, co by się czuło, gdyby się go kochało?

— Wydaje mi się

— Niech panna Jelena jeszcze za mną podąży. Więc było tak, że nie dałem nic po sobie poznać Annie Magdalenie. Żegnam się, wychodzę. Niby coś mówię, niby coś robię, ale przecie jedna tylko myśl w głowie: kto to jest, kto, z kim, kogo ona, kto ją, kto? Upić się

— nie była to moja metoda; żołądek zresztą zbyt słaby mam na alkohol. Cóż zatem? Siadam przy biurku, spisuję na kartce: blondyn lub jasny szatyn; jeździ konno; nosi wąsy; spotykali się wtedy i wtedy; tam i tam; znają się odtąd

— et cetera, co tylko zapamiętałem z listu. Tak, słusznie się panna domyśla: zacząłem śledzić Annę Magdalenę.   Kto ich odwiedzał w domu i do kogo ona wychodziła, i kogo spotykała na ulicy, w sklepie, i nawet z kim się widywała w kościele. Podejrzani byli wszyscy mężczyźni pasujący do opisu. Ale żeby tylko! Z czasem podejrzenie jęło się rozrastać, jak mróz na wodzie, zagarniać w siebie kolejne obszary. Bo

— zobacz panna tę logikę

— skoro może zdradzać z jednym, to czemu nie z drugim? Z drugim, z trzecim, z czwartym, z kimbądź. Podejrzani byli już wszyscy. Jeśli Anna Magdalena wymieniała w bramie z sąsiadem jeno formalne grzeczności, to pewnie właśnie dlatego, by nie zdradzić się przed jeszcze innym amatorem jej wdzięków; jeśli nie odpowiadała na ukłon nieznajomego na Alejach, to nie dlatego, że był on jej nieznajomym, ale że pamiętała, by pozory zachować; jeśli kto z jej otoczenia serdeczność mi okazywał, to nie z serdeczności, ale przez złośliwość i sprzymierzenie z przeniewierną. Niech panna Jelena za mną podąży! Tydzień i tydzień i miesiąc już prawie zdrady cudownej. Ojciec jej! Jeśli ojciec błogosławieństwo dał, to dlaczego?

— zapytuje się zdradzony. I jak to możliwe, że takiemu nygusowi bez grosza przy duszy i z imieniem nie najczystszem córkę swą jedyną bez targów długich odstąpił