— że z głosu serca?
— ba! Spisek wszystko i teatr kurewski, pardon pour le mot. Musiał tatulo dobrze znać prawdziwą naturę pięknej Anny. Widzi więc panna
— nie ma komu wierzyć. Sprzysięgli się, usidlili biednego tutora. Czyż nie mówiłem, że jest w czym znaleźć pociechę i satysfakcję? …I Bóg wie, jak długo by to trwało i jak głęboko pogrążyłbym się w czarnych przyjemnościach zdrady, żeby nie Jędruś przeklętnik, Jędruśzbawienie, który wszędzie się gapi, tylko nie tam, gdzie trzeba, i wszystko go interesuje, tylko nie to, co powinno, i w końcu raz i drugi wypatrzył mnie kryjącego się w cieniach i między przechodniami i zapewne wskazał też siostrze. Z początku Anna Magdalena również nic nie mówiła i grać usiłowała przede mną z twarzą czystą
— ale już coś przeczuwałem; pokazało się potem, że przyuważyła mnie sama, raz pod oknem jakimś, raz w bramie, gdym nie zdążył zejść z widoku, kiedy wizytowała krewnych na Powiślu. Nie mogło to trwać bez końca. Bo nie wyobrażaj sobie panna, że ja tak snułem się tylko za Anną i notowałem punkty zazdrości. To eskalowało. Żebym ja ją przyłapał in flagranti, żebym na własne oczy zobaczył…! Ale ponieważ pozostawałem zdany na potworniejsze i potworniejsze domysły, trzeba było sięgać po środki coraz radykalniejsze. Nająłem doliniarza, żeby czyścił kieszenie mężczyzn, z którymi się widywała
— czy jakiś liścik, czy chusteczka perfumowana, byle ślad najmniejszy. Był też goniec, z którego często korzystali, urwis taki, o, pyrtek dziesięcioletni może, smyrgał ze sprawunkami dla całej kamienicy. Przydybałem go któregoś wieczora śnieżnego na osobności, głowę sobie obwinąwszy szalikiem dla niepoznania, i nuże go wypytywać, kiedy, do kogo, z czym, a listy jakie, a panna co mówiła, a plotki czy słyszał. On nic. To ja z krzykiem. On nic, ucieka. To ja już go tarmoszę i grzmocę o mur i pięścią grożę i, tak, stłukłem malca w zapamiętaniu, aż padł bez przytomności. I co jeszcze
— …Nie mogło trwać bez końca. Wchodzę, ona na sofie, dłonie splecione na chustce, podnosi oczy, płakała; ale już wargi zaciśnięte. Widzę, że się to łamie w niej, że rośnie wewnątrz w milczeniu, że właśnie dlatego nic Anna nie mówi, iżby nie wybuchnąć od razu spoza masek i póz, bo dłużej nie wytrzyma gry pozorów, była jakaś ostatnia kropla, której nie znam, Jędruśkretyn może, może sama się domyśliła, że się domyśliłem. Ale
— te jej oczy od szlochu czerwone! Ale rączki załamane! Teraz ofiara, teraz pokrzywdzona
— ooo, niedoczekanie! I dalejże: przyznaj się, przyznaj się panna
— ja zaczynam, mój krzyk, mój ból
— kim on jest, kiedy mię w sercu ci zastąpił, czy kiedykolwiek w nim mieszkałem, nie masz ty serca, dziwka chciwa! Jakbym ją opluł, mało tam spazmów nie dostała. Przybiegł brat, zatrzasnąłem drzwi, dobijał się z zewnątrz. Anna Magdalena blada jak śnieg. „Czego ty ode mnie chcesz? Co ja ci złego zrobiłam? Co za szaleństwo! Boże!” I nowe łzy. Tu już mnie Furja na moment dotknęła ognistą ręką, nie pamiętam, com nawrzeszczał; aż dech mi zaparło i drżałem cały jak w febrze, złapałem się mebla, upadłbym. Anna u moich stóp, ściska za kolana. „Nieprawda”, jęczy, „wszystko nieprawda, źli ludzie okłamali, nie wierz”. Toż sił na to brakuje
— źli ludzie! okłamali! Zachrypłem, więc już tylko szeptem, bardzo cicho: „Miałem ten list w ręce, twoją dłonią skreślony”. „Jaki list?” Pokazuję na sekretarzyk. Ona tylko patrzy i kręci głową. Szepczę jej całe zdania, co w pamięci się zapisało, jej wyznania gorące, nieprzyzwoitości, jakie kochankowi przypominała. A, widzę, że pojęła
— wzdryga się, spuszcza oczy; więc ja od nowa, szept zimny jak ostrze lancetu, znam twoje grzechy, ladacznico. Już mi nie spojrzy w twarz, rumieniec czerwony aż na szyję jej spłynął, i też jeno szept pozostał
— szepcze tak słabo, muszę się pochylić. „Nie mam, nie mam żadnego kochanka, nikogo poza tobą, nigdy nie miałam”. „List, list twój szczery!” „Tak, listy piszę, od lat, ile to już listów, wszystkie zamknięte pod kluczem, do niego”. „Do kogo?” „Odkąd czytam romanse francuskie, mój kochanek, którego nigdy nie miałam, z romansów, z książek, od lat, z nim każdą myśl, każdy grzech, bo jemu wszystko napisać mogę, który nie istnieje, nie istnieje, nie istnieje!” I co, panno Jeleno, co powiedzieć, co począć? Z czytania romansów wszystko! Chyba próbowałem przepraszać, rzuciłem się na kolana
— odepchnęła, nie patrząc nawet, odwrócona, kryjąca twarz, przegoniła, łkając. W drzwiach jeszcze brat jej mało się na mnie z pięściami nie rzucił: „Durny ty, durny!”. Uciekłem. Mijaliśmy się potem raz i raz na ulicy, ja i Anna Magdalena, wyszła za zarządcę Tattersalu Wodzińskiej… ale nigdy już nie spojrzeliśmy sobie w oczy. TuktuktukTUK, tuktuktukTUK, tuktuktukTUK. Języczek, koniak, wargi.
— A nie myślał pan, że ona mogła jednak zostawić ten list z zamysłem, coby pan go znalazł i przeczytał?
— Dla obudzenia zazdrości?
— W głowie jej nie postało, że uwierzyłby pan w jej zdradę.
— Więc po co? Jelena przechyliła główkę, ściągnęła wargi.
— Są rzeczy, których nie powie się w oczy, lecz wyzna w liście; i są rzeczy, których nie sposób także wyznać w liście
— ale można dać je do zrozumienia. Inaczej. Bo dama nie powie wprost: chcę tego i tego. Dama musi zawsze móc zaprzeczyć i wycofać się z twarzą. Mówi pan, że co ona z tym kochankiem swoim urojonym
—
— Dajmy już temu pokój. Panna Jelena Muklanowiczówna zaśmiała się dyskretnie, kryjąc usta dłonią. Słońce spadło już tak nisko i tak zakręciły względem Słońca tory, że bardzo niewiele światła zachodu wlewało się do atdielienja i cienie głębokie, miękkie, pofałdowane jak gruby aksamit umościły się wokół panny, zawijając całą jej sylwetkę w suty materjał nocy, aż się panna zapadła weń do reszty i tylko właśnie w ruchu, tylko sięgając poza cień
— kieliszek do ust, do ust dłoń pusta
— wyłaniała się na moment Jelena bladą plamą, zarysem kształtu zapamiętanego. Co to więc był za śmiech, można się było domyślać jeno po dźwięku cichym, głuszonym przez ciągły stukot pociągu; nie odczyta się wyrazu twarzy panny, nie pozna znaczenia śmiechu z jej oczu. Szyderstwo? litość? kpina? sympatja? I czy ona także nie zadaje sobie teraz tego nieuchronnego pytania: prawda czy fałsz? A może już wydaje się jej, że poznała odpowiedź
— i dlatego się śmieje.
— Panna się ubawiła? Wesoła historyjka?
— Proszę się przyznać
— nie, pan się nie przyzna. Brzmi prawdziwie, jakby rzeczywiście się zdarzyła
— ale nie panu, nie leży na panu dobrze. Usłyszał ją pan gdzieś? Ktoś panu opowiedział? I powtarza pan teraz, przykrojoną na siebie.
— Nie leży dobrze? Jeśli nawet. Dlaczego to ją uważa panna za fałszywą? Może fałsz jest po drugiej stronie.
— Że niby poznałam tu nie Benedykta Gierosławskiego
— ale kogo? kłamstwo o Benedykcie Gierosławskim?
— Panna mnie poznała!
— parsknęło się. Wstało się, przekręciło się cyngiel elektryczny, zapłonęły w przedziale żarówki w kloszach kolorowych. Jelena zamrugała, dobrze już znanym gestem osłoniła oczy. Noc za oknem stężała w czarny monolit, gładką bryłę węglowego lodu.