— Panna mnie poznała
— czy to znaczy, że ja również pannę poznałem?
— Ależ proszę się uspokoić, nie miałam na myśli
—
— Czego? Że zazwyczaj p o z n a j e panna ludzi w dwa dni?
— Przepraszam. To było głupie.
— Odjęła dłoń od oczu.
— A znowuż z trzeciej strony patrząc: czy zdrada z kochankiem nieistniejącym mniej boli? czy mniej jest zdradą?
— Taka panna pewna, że nie może być owa historja prawdziwą!
— Bardzo się pan uniósł.
— Spojrzała, nadal mrugając.
— A zatem
— zatem jest prawdziwa? Usiadło się z powrotem, założyło się nogę na nogę, naciągnęło się kant nogawki.
— Tego nie powiedziałem. Panny kolej. W zamyśleniu dotknęła paznokciem dołeczka pod dolną wargą.
— Wszyscy mężczyźni to potwory.
— Pardon…?
— Wszyscy mężczyźni to potwory. Pan Benedykt stwierdzi, czy kłamię. Zawsze byłam chorowita, szczególnie od ósmego roku życia, następne pięćsześć lat
— to był czas najcięższy, sama już nie wiem, ile razy doktorzy wróżyli mi rychłe zgaśnięcie, oczywiście mnie nic nie mówiąc, uśmiechali się tylko, głaskali po główce i zapewniali, że wszystko będzie dobrze; ale ja zawsze zdołałam albo podsłuchać, albo wyciągnąć od służby, albo z min i nastrojów cioci wyrozumować
— źle się działo. Najgorzej, że nie była to nigdy jedna choroba śmiertelna, lecz tuziny pomniejszych infekcyj i przeciągłych niedomagań, następujących po sobie, nakładających się i wzajem siebie prowokujących: choroba była stanem permanentnym, nie konkretna choroba, ale chorowanie, diathesis jakaś wewnętrzna, bo zanim się z jednej maligny udało wyjść, już dwie inne słabości w organiźmie zagnieździć się zdążały, i tak bez końca. Można rzec, iż chorobą moją główną była właśnie owa nadzwyczajna podatność na boleźń wszelką, czyli ułomność jakaś wrodzona ciała, lecz jak to ocenić, skoro chorowałam, odkąd pamiętam
— może o wszystkim przesądziła ta pierwsza, niewinna dolegliwość, kamyczek, który poruszył lawinę? Tak czy owak, rzadko podnosiłam się z łóżka. …Teraz niech pan Benedykt spróbuje wejść w świat dziecka latami obłożnie chorego. Siłą rzeczy granica między prawdą a fikcją jest tu daleko przesunięta. Do dziecka docierają sygnały ze świata
— odpryski, echa, ślady pozostawiane na ludziach przez świat, jak ślady pozostawiane przez mordercę na rekwizytach zbrodni
— ale nie doświadcza ono świata bezpośrednio. Co więc robi? Buduje świat w wyobrażeniu. Nie miasto, ale wyobrażenie miasta. Nie zabawa na śniegu, ale wyobrażenie zabawy. Nie przyjaciel, ale wyobrażenie przyjaciela. Nie romans, ale wyobrażenie romansu. Nie życie, ale wyobrażenie życia. Powstaje myśl, że rekonstrukcja jest możliwa, że przecież wszystkie te ślady muszą do siebie pasować: istnieje morderca; była zbrodnia. Doświadczenie nie jest już konieczne: ono zawsze będzie przypadkowe, fragmentaryczne. Natomiast wyobrażenie jest ko m p l e t n e. I wydaje mi się, że pan Benedykt jako matematyk
— nie mylę się?
— pan Benedykt zna to uczucie, nie jest mu obca owa pierwotna skłonność umysłu. …Są ponoć takie kategorje obłędu, urazy duszy, które zostawiają ludzi całkowicie oderwanymi od doświadczenia, odciętymi od wrażeń zmysłowych. Powiada się: żyją we własnym świecie. W klinice profesora Zylberga widzia łam katatoników. Świat namacalny nie jest im do niczego potrzebny, wyobrażenie zwyciężyło. Pewnie w końcu okazało się p r aw d z i w s z e . Czy to miał pan na myśli? Jeśli zgubimy miarę prawdy
— co decyduje? Cokolwiek. …Była to gorączka, bardzo męcząca, taka, od której bolą mięśnie i po potach nocnych zasypia się dopiero o chłodnym poranku, w ciele już lekkiem i rozmiękłem; to są owe rzadkie przyjemności długiej choroby, których pan pewnie nie miał nigdy okazji poznać, nigdy w nich zasmakować. Ale dla mnie
— rozkosz. Towarzyszy wszakże temu dziwna przejrzystość zmysłów; po takiej nocy widzisz rzeczy wyraźniej, z wielką ostrością, widzisz, słyszysz, czujesz, bo także dotyk, także zapachy, wszystko dociera z większą siłą
— tem silniej, im słabszy jest człowiek, im bardziej wymęczyła go gorączka. Oczywiście najsłabszy jest wówczas umysł.
— Porankiem, po nocy nieprzespanej.
— Tak.
— Panna słuchała Ziejcowa od początku?
— Ale proszę mi nie przerywać! Więc przychodzi świt, głowa się oczyszcza, unoszą się zasłony
— i oto puch pod palcami bardziej jest puchowy, światło w oczach bardziej jasne, prawie razi, powietrze świeże, nawet jeśli nieświeże, i ludzie nowi, nawet gdy ci sami. Wchodzi doktor. Doktor ma dobrze ponad pięćdziesiąt lat, brodę gęstą, brzucho baloniaste, paluchy jak serdelki, cuchnie tytuniem fajkowym i amoniakiem; ściskając mi nadgarstek (a skóra u doktora słoniowa, chropowata), mamrocze coś pod nosem, dźwięki dziwne i charkotliwe. Więc już patrzę oczyma szeroko otwartemi, podejrzliwie, a jemu
— widzę
— z nosa wyrastają wiechcie siwych włosów, z uszu krzaczki czarne, pod brodą niczym igielnik jeża porusza się jakiś dziwny narząd, a jak doktor łypnie przez szkła binoklów, to dreszcz po mnie przechodzi od tego wilgotnego spojrzenia ślepiów ogromnych, i już z przeczucia pewność powstaje w umyśle czystym, przejrzystym: przecież to nie jest istota mojego rodzaju, to coś innego
— potwór jakiś, zwierzę, nie człowiek. Wydobywa się z jego gęby niski bulgot: „Jaak się czujeemyy?”. W strachu ledwo szepczę odpowiedź. Że dobrze. …Myśli pan, przecież w końcu wyspałam się i mi przeszło? Ale w tym rzecz cała, że lepiej byłoby, gdyby nie przechodziło! Bo kto przynosił mi na co dzień ślady życia pozachorobowego, z kogo czytałam rzeczywistość leżącą na zewnątrz mojej sypialni, kto dawał mi poszlaki dla wyobrażenia świata? Ciocia Urszula. Mama. Julka i stara Guścowa. A czasami pani Feschik, która przychodziła czytać mi bajki, bo to była jej największa przyjemność w życiu: czytanie bajek chorym dzieciom. Widzi pan? Kobiety. Doktor natomiast zachodził, gdy coś się w moim stanie zmieniało, gdy się pogarszało, więc po nocy ciężkiej właśnie. I wtedy widziałam, co widziałam; co widzieć musiałam. Ile potrwało, zanim wyobrażenie ustaliło się na dobre? Reguła była nieodparta. Jestem ja, ja i inne kobiety; i są oni, jak doktor, te stwory dziwne, nieludzkie. …We wspomnieniu nie ma różnicy między światem i wyobrażeniem świata. Jeśli sobie wyobrazisz, że jesz szarańczę
— słyszał pan, że są ludy, które się nią żywią?
— ale wyobrazisz porządnie, aż po wrażenia zmysłowe, to po jakimś czasie nie odróżnisz pamięci smaku szarańczy od pamięci smaku chleba: smakują inaczej, ale równie prawdziwie. No więc ja bardzo dobrze pamiętam, że żyłam w świecie, gdzie mężczyźni byli samcami innego gatunku istot. Co się stało z drugą połową rodzaju ludzkiego? Mężczyźni zapewne wybili ich, by zająć ich miejsce. Była to mistyfikacja na historyczną skalę. Kryli się z tym przed nami, kamuflowali, udawali, odgrywali role, jednak niedoskonale, nieumiejętnie, niechlujnie, ponieważ wszystko robią topornie i niechlujnie, taka ich nieludzka, mężczyznowata natura. Niewiele trzeba, by ich przejrzeć. Na przykład, jak się zachowują we własnem gronie, gdy sądzą, że nie ma nas w pobliżu. Od razu głos im się zmienia, grubieje, słowa tracą na znaczeniu, mężczyźni przechodzą na swój język, jakiś zwierzęcy djalekt bełkotliwych charknięć, warknięć, pomruków, rechotu; z języka ludzkiego znaleźli użytek jeno dla wulgaryzmów. Wywodzą się od padlinożerców, jedzą jak padlinożercy, widziałam szczury, jak się wgryzają w mięso czerwone, wpychają żarcie do pysków, aż się cali purpurowi z wysiłku robią i ślepia im na wierzch wychodzą, wylewa się pot tłusty na skórę, ale szczęki pracują niezmordowanie, byle szybciej, byle więcej, i te dźwięki, jakie się wówczas z nich wydostają, to sapanie, i smród ich mężczyznowatych wydzielin cielesnych…! Albo owo drapieżnicze umiłowanie krwi i walki