— żeby nie wiem, jak się pilnowali, starczy im pokazać jakąś masakrę, a choćby bójkę uliczną, niech jeden drugiemu nos rozbije: już im się oczy świecą, już nozdrza drgają
— a, zwietrzyli!
— i ruszają z mięśniami napiętemi. Wieczorami, po zmroku i późno w noc, odbywają w swoich jaskiniach rytuały mężczyznowate, kultywują tam prawdziwe obyczaje bólu, potu i przemocy; czasami wracają do domów, do nas, nie zatarłszy wszystkich śladów. W sekrecie oddają cześć bogom nieczłowieczym o ohydnych wizerunkach. Tak przecież wszystko urządzili, żebyśmy nie miały dostępu do miejsc ich spotkań. Całe pomieszczenia, budynki pozostają dla nas zakazane, tylko mężczyźni mają tam wstęp; dzielnice, a może i miasta, może są na Ziemi
— wymazane z map przez kartografówmężczyzn
— takie miasta niedlakobiet, metropolje podziemne, gdzie oni żyją w swoim stanie naturalnym, to znaczy wolni od teatru człowieczej kultury, nadzy, porośnięci twardą szczeciną nie tylko na policzkach i brodzie, lecz na ciele całem, żyją w błocie, w ciemnościach i ciemnym blasku od czerwonego ognia, w dymie gorącym, okładający się pięściami i gryzący na oślep w stadach tysiącznych, tarzający się w moczu i krwi ofiar, a kto więcej ran odniesie i bardziej się oszpeci, ten bożkiem hordy jest czyniony i wywyższa się go ponad innych mężczyzn, ażeby podziwiali obraz boga, w rechocie, w krzykach wulgarnych, w splunięciach i pierdnięciach, wolni. A jak upolują samotną kobietę, odbywa się zaraz walka dzika o przywilej konsumpcji. A jak muszą między kobiety wrócić na dłużej, tęsknią i boleją nad wygnaniem i jęczą przez sen i mszczą się na nas jak mogą, że w takiej niewoli, ukryciu i zgnębieniu mężczyznowatej natury żyć im przyszło, i tylko wtedy mały błysk radości i wyraz satysfakcji na ich bryłowatych obliczach, gdy przykrość, gdy ból udało się im zadać kobiecie. Wszyscy mężczyźni to potwory. …Jak wyjść z tego świata? Nie można, nie do końca, pamięć zawsze pozostanie. Rzecz jasna, da się ją z czasem przesłonić inną pamięcią. Stało się jednak tak, że zanim zdążyłam się z mężczyznami oswoić… Mówił pan o pierwszej miłości; to nie była miłość. Nie wiem, co to było
— rytuał polowania może. Podchodził mnie w majątku przyjaciół ojca na Saskich Łużycach, ich kuzyn, młodzieniec ze szkół na lato przybyły, a ja akurat na tyle dobrze się czułam, by wyjechać wówczas na wieś, żadnej choroby ciężkiej, cud prawdziwy, lute zaś nigdy w tamte okolice nie dotarły, więc i lato jak Pan Bóg przykazał, długie wieczory, ciepło, grają świerszcze, woń zieleni
— on podchodził mnie przy świetle Księżyca. Nie było tak, że żyłam nadal w owym wyobrażeniu, nie gniłam już przecie w pościeli miesiącami; ale nie było też tak, że zupełnie zapomniałam, mówię panu, że nie zapomniałam, nigdy nie zapomnę. Więc on
—
— Nie wypowie panna jego imienia?
— Artur. Artur. Typ ziemianina, dobrze zbudowany, nogi mocne od konnej jazdy, spalony przez słońce, włosy także, jak zboże przejrzałe, nigdy ich nie czesał, lwia grzywa
— mój Boże, czy pan Benedykt słyszy, jak ja go opisuję? Od samego początku więcej w nim widziałam zwierzęcia. Czy potrafi pan docenić piękno rumaka szlachetnej krwi? Jak się porusza, stęp, kłus, galop, cwał, jak mięśnie płyną pod skórą, która lśni od ciepłego potu, i jest w tym wielka harmonja, rytm jak w muzyce, jest wielka moc w ciele doskonałem, doskonale nastrojonem. Artur chyba poznał to w moich oczach. Nauczycielka rysunku mówiła mi, że mam talent. Proszę się kiedyś przyjrzeć sposobowi, w jaki ludzie patrzą. Malarze, rzeźbiarze, tancerze i mieszkańcy Południa oglądają od razu całą sylwetkę człowieka, nawet przy powitaniu, przy pierwszem spotkaniu, nie pozostaną przy twarzy, muszą się przypatrzeć ciału. Artur poznał moje spojrzenie. Nie pamiętam, jakie uprzejmości wyrzekł, gdy nas sobie przedstawiano. Ale pamiętam, jak się uśmiechnął: pokazał zęby, odsłonił kły. Zaczęło się polowanie: mężczyzna poluje na człowieka, to znaczy na kobietę. …W chłodnych cieniach dworku i pod błękitnem niebem żniw, na powietrzu drżącem od południc i żaru nasłonecznionej ziemi. Z każdym dniem wszystko coraz bardziej pasowało do wyobrażenia, a może to ja na powrót się w nie zapadałam, wciągając za sobą Artura jakimś sposobem mesmerycznym, próżne pytania, i tak opowiem tylko to, co pamiętam. Więc z każdym dniem. Od początku nie mówiliśmy wiele, ale Artur bardzo szybko zupełnie porzucił iluzję ludzkiego języka, pozostając przy wyrazach djalektu mężczyznowatego; nie rozmawialiśmy więc w ogóle, nie ma języka między naszemi gatunka mi. Ziemia była gorąca
— nie nosiłam butów, chodziłam boso, po raz pierwszy w życiu nagiemi stopami po nagiej glebie. Zwabiał mnie dzbankiem zimnej limoniady, jabłkiem soczystem. Nigdy nie podchodził, nie podawał. Stanął z wyciągniętą ręką, musiałam się zbliżyć, wziąć. Wtedy pochylał się, szukając oczyma moich oczu. Chodziło o to, żebym z czasem zaczęła jeść mu z ręki, dosłownie, to jest bez użycia dłoni, ustami wprost z ręki, językiem ze skóry. Nie tropił mnie, nie podążał za mną, jak podążałby za zwierzyną zwykłą; a jednak nawet na samotnym spacerze zawsze czułam jego obecność, jego spojrzenie czujne, i rzeczywiście, nie raz, nie dwa mignął mi gdzieś w oddali, sylwetka na tle horyzontu albo cień między drzewami, że nabrałam nawyku oglądania się przez ramię, przystawania i nasłuchiwania
— jak sarna w lesie. Przy stole nie patrzył na mnie
— patrzył na tych, na których ja patrzyłam, z którymi rozmawiałam. Wchodził i wychodził z pomieszczenia przede mną. Potem… Wracaliśmy czerwonym wieczorem znad rzeki, gospodarze, córki ekonoma, ktoś od sąsiadów, powolny spacer polną drogą; szłam boso i skaleczyłam się na kamyku ostrym, rozciął skórę jeszcze nie zgrubiałą między palcami, podskakiwałam na jednej nodze, i chłop jakiś podpity, przechodzący mimo, uczynił nieprzyzwoitą uwagę, zostałam w tyle, kulejąc, ale oto okazało się, że został też Artur, Artur capnął tego chłopa za ucho i tak począł je kręcić, szarpać i cisnąć, aż ściągnął pijanicę na kolana i w końcu twarz w pył drogi mu włożył i mało tego ucha nie oderwał, chłop został tam na ziemi z krwią na gębie. Pojmuje pan? Stałam, patrzyłam, milczałam. Artur oczywiście ani się obejrzał. Pokuśtykałam za nim. Czułam, że polowanie zbliża się do końca, to była kwestja dni. Nie będzie ostrzeżenia. Niczego nie powie, nie zapyta, nie będzie prosił, nie on, długie muskuły pod spaloną na brąz skórą, mężczyznowata melodja ruchu, grzywa jasnych włosów, białe kły. Co robić? Nie mogłam spać. Nie przyszedł w nocy. Po świcie także nie zasnęłam. Nie przyszedł w dzień. Nie mogłam jeść. Przy stole wodziłam za Arturem wzrokiem, inni już zwrócili uwagę, stawało się to aż nazbyt oczywistem. Ktoś coś powiedział. Artur obrócił się i, uśmiechnięty, nachylił się ku mnie, na otwartej dłoni miał ćwiartkę soczystej gruszki, słodki syrop płynął mu po palcach, po nagiej skórze owłosionego przedramienia. Oblizałam wargi. Wyjęłam nóż z szarlotki i wbiłam mu go w pierś. …Odesłali mnie do kliniki profesora Zylberga. Tam mnie leczono z „załamania nerwowego” i tam, gdy zachorowałam, zachorowałam na tuberkulozę. TuktuktukTUK, tuktuktukTUK, tuktuktukTUK. Bardzo się panna Jelena zaprehensjowała, opowiadając; już nie mogło być wątpliwości: rumieńce niezdrowe, oddech szybszy, nerwowe ruchy palców na kieliszku. Ale nadal nie wiedziało się, czego były to oznaki: prawdy czy fałszu. Czy takie wzburzenie uczuciowe spowodowało u niej wyznanie mężczyźnie prawd szczerych