Выбрать главу

— lecz tych ważniejszych: satysfakcji, szacunku, zadowolenia, czci, wszelkich bogactw ducha. Wtedy choćbyś siadł do gry: czy karta wyższa, czy karta niższa, czy stawka na stole symboliczna ledwie, czy stos złota i wyrok hańby, bez różnicy

— wszystko to jak obracanie literami nieznanego alfabetu, jak gwiazdozbiory na niebie, kształt chmury nad lasem: puste i całkowicie ci obojętne. Gra wyprana z gry. Nie gra się

— wykonuje się jeno pozbawione znaczenia i treści ruchy rękoma, zamienia przedmioty na przedmioty, przekłada papiery z miejsca na miejsce.   …Ale, okazuje się, nie ma nic trudniejszego, niż dotrzeć na sam dół. Pływała panna kiedy w głębinie? Woda wypiera ciało, unosi wzwyż. Trzeba wielkiego wysiłku, wielkiej siły woli, nieustannej pracy i żelaznej konsekwencji, by sięgnąć dna. Należy wyrwać z siebie po koleji wszystko, co ciągnie ku górze, wszelkie nadzieje, aspiracje jasne, wszystko, co nas we własnych naszych oczach wywyższa, każdy najmniejszy zarodek szacunku do samego siebie, każdy zalążek wartości, które mogłyby się kiedyś okazać na tyle dla nas cennemi, że znowu byłoby o co grać

— wszystko to wyrwać! Panna Jelena przypatrywała się z trwożliwą uwagą, wychylona do przodu, z wargami wpółrozwartemi, wargi spierzchły się jej w oddechu suchym, zapomniała je zwilżać, zapomniała przełykać ślinę.

— Mówił pan, że nie

— a to jest samobójstwo!

— Przeciwnie: wolność właśnie, wolność od nałogu.

— Nie wierzę panu, panie Benedykcie, to jakieś monstrualne łgarstwo, w życiu nie słyszałam nic potworniejszego! Wzruszyło się ramionami.

— Zresztą to jest sama w sobie niemożliwość oczywista, nie da się podobnego stanu osiągnąć, niby jak pan to zrobił? Jak się panu udało?

— Nie udało mi się.

— Proszę?

— Ta historja nie ma puenty, nie zakończyła się jeszcze, przeżywam ją. Próbuję się wyrwać i próbuję. Raz w dół, raz w górę

— pokazało się ręką

— szamoczę się tuż nad dnem, jak ćma nad płomieniem, zawsze cal od ostatecznego upodlenia, podnosząc się znowu w nałóg świeży, gdy krew gorąca wraca do żył, ruble w pugilares, i świerzbią nerwy, podniecenie ożywia wstyd, i potem znowu z bólem łamiąc sobie duszę i wyszarpując z niej nadzieję po nadzieji, by jednak zatrzymać się w ostatniej chwili. Widziała panna podczas tej podróży na własne oczy niejeden taki cykl zapaści zbawczej i odrodzenia dla grzechu. Co wyrwane, zaraz odrasta

— a najszybciej duma, najszybciej ta wątroba duszy wstydem krwawiąca. I tak się telepię między ćmiatłem i światłem, Czarny Prometeusz. TuktuktukTUK, tuktuktukTUK, tuktuktukTUK.

— Nie wierzę panu, nie wierzę. Się zaśmiało się chrapliwie; od długiej perory zaschło w gardle.

— To jednak miłe, spotkać od czasu do czasu tak niewinną duszyczkę. Panna Jelena poderwała głowę jak spoliczkowana.

— Teraz będzie mnie pan obrażał! Się śmiało się.

— Któż inny bierze słowo o niewinności za obelgę

— jeśli nie prawdziwie niewinny?

— Tak? Tak? Tak?

— Panna Muklanowiczówna prawie się zatchnęła. Odstawiwszy kieliszek, przez chwilę łapała oddech; sięgnęła do rękawa, a nie   znalazłszy chusteczki, przycisnęła do skroni koronkowy mankiet niczym okład chłodzący.

— Tak

— szepnęła i wtem, w mgnieniu oka, jakby z panny filtr jaki psychiczny podniesiono, jakby odwrócił się od niej reflektor niebieski, stała się inną osobą, podmieniono Jelenę Muklanowiczównę na Jelenę Muklanowiczównę, ten sam strój schludny, ta sama cera blada i brew węglowa, a kto inny zamieszkuje wewnątrz: ktoś starszy, ktoś o usposobieniu zimnem, statecznem, ktoś przyzwyczajony do swobody zdrowego, silnego ciała. Panna Jelena opuściła rękę, opadła ona luźno na posłanie. Założyła nogę na nogę, lewą dłonią wygładziła spódnicę wąską; w trakcie tego ruchu zerknęła bez uśmiechu spod rzęs, spod powiek ciężkich.

— Dolej mi pan jeszcze

— powiedziała spokojnie, głosem niższym, chrapliwym. Wstało się, otworzyło się barek, nalało się do obu kieliszków, nie rozcieńczając już. Panna Jelena podniosła swój lewą ręką, nie uroniwszy ni kropli; energicznym ruchem obróciła szkło dnem do góry i przełknęła koniak jednym haustem.

— Jeszcze. Nalało się ponownie. Wypiła równie szybko.

— Siadaj pan. Spojrzała na swoje odbicie w czarnej szybie okiennej. Dotknęła policzka, uniosła lekko brew w klinicznym zdumieniu. Nie odwracając głowy, wyciągnęła prawe ramię wzwyż i ku drzwiom, z kiścią dłoni luźno zwieszoną; w inną stronę patrzyła, w inną wskazywała

— był to gest diwy operowej, primadonny rozpiętej w pozie między figurami scenicznemi.

— Zagaś. Przekręciło się cyngiel. Zapadł mrok. Po omacku sięgnęło się krzesła. Za oknem przesuwały się na linji horyzontu smugi ciemnych kolorów nieba

— ciemnych, jednak jaśniejszych od gruboziarnistej szarości, która przykryła przestrzenie Azji od wschodu do zachodu, od zachodu do wschodu. Żadnych świateł, żadnych ogni, refleksów odległych; może wypłynie nad równiny Księżyc złoty, gwiezdny lampjon Orjentu. Usiadło się po omacku. Wewnątrz przedziału pozostały tylko nieruchome cienie, między nimi, na wyciągnięcie ręki

— cień Jeleny. Błysnął rubin; zatem ten cień opowiada jej szyję, ten

— głowę, w tych cieniach

— oczy panny Jeleny. A tu

— usta. Oddychała głęboko.

— Urodziłam się w rodzinie garbarzy na Powiślu. Rodzice mnie odumarli, gdy miałam dziesięć lat, jak lute weszły w Warszawę. Ta Zima wrześniowa zabrała mi także wszystkie rodzeństwo, siostry i brata, wujostwo i powinowatych. Przed moimi narodzinami ojciec był majster u Gerlacha na Tamce; odstrzelili mu nogę na Placu Grzybowskim. Wrócił do garbarki i trzeba było się   wynieść z czynszówki na Starym Mieście. Tydzień po tym, jak przyszłam na świat, w maju tysiąc dziewięćset piątego, robotnicy fabryczni i rzeźnicy poszli z nożami i toporami na domy publiczne, dziwki i sutenerzy musieli uciekać, żeby ratować życie, precz z Warszawy, niektórych ścigano aż do lasów. U wuja ukryła się dziewczyna raniona w głowę; wykurowała się i potem już u nas została, sprzątała u państwa na Wilanowie, nosiła pranie, Marjolka Belcikówna. Po pierwszej zimie Zimy to ona się mną zaopiekowała; ona mnie odtąd chowała. …Był jeden rok, kilka miesięcy długich, gdy zostałyśmy bez dachu nad głową. Myślałyśmy iść na prowincję, byle spod mrozu warszawskiego. Czy zauważył pan, o ile mniej bezdomnych widać na ulicach Warszawy za czasów lutych? Żebrałyśmy, między innemi. Zostały mi na ciele ślady po tamtych nocach w bramach na lodzie przemęczonych. Marjolkę wzięli na służbę państwo doktorostwo, sypiałam wtedy w kuchni, było ciepło. W końcu nas wyrzucili: pani doktorowej zginęły złote kolczyki i na kogo podejrzenie padło? Miałam już czternaście lat. Był grudzień, tydzień do Bożego Narodzenia, Lód wisiał na drzewach i między dachami, na Zamku Królewskim siadł czarny antychryst, wrony spadały z nieba umarznięte w kość. Marjolka pociągnęła mnie prosto na Mariensztat, do nowego niebotyka, wielki neon na parterze z frontu, ale weszłyśmy od tyłu, stróż ją poznał. Czekamy, póki nie zjawia się właściciel

— był to Grisza Buncwaj, a weszłyśmy do „Tropicalu”, tylko że ja jeszcze nic nie rozumiałam i dopiero jak Marjolka wcisnęła mu coś w garść i szepnęła do ucha, a on się zaśmiał głośno i uścisnął ją poufale… Tak, wkupiła się temi kolczykami do swojego starego opiekuna, on teraz miał lokal nocny dla panów lepiej urodzonych i nie cebule od doliniarzy, ale brylantowy majdan opylał frajerom dzianym, glansowany szopenfeldziarz. Tak zaczęłam pracować w „Tropicalu”. …Marjolka zawsze mnie chroniła. Zaraz postawiła się Buncwajowi: żadna dla mnie robota z klijentami, na zapleczu tylko