Выбрать главу

— reperowałam kostjumy dziewczynom, sprzątałam po zamknięciu, czasami pomagałam w kuchni. Buncwaj bynajmniej nie prowadził tam domu publicznego, lokal był tipestopes, kryształy, witraże, pióra i tancerki w cekinach, szampanskoje i kawior astrachański. Ale oczywiście do samotnego gentlemana zaraz dosiadała się dama towarzyska, każda jedna przez Griszę wybrana; a nad lokalem, na piętrze, i drugim, i trzecim, miał Grisza kilka apartamentów przemyślnie podzielonych z osobnymi wejściami, coby pary nie musiały na mróz wychodzić. O czem też dowiedziałam się nie od razu i nie wprost. …A jak? Podpatrywałam. Podpatrywałam i podsłuchiwałam, tym się zajmowałam, nawet kiedy zajmowałam się czym innem; a gdy chwila była wolna od roboty, to tem bardziej: oko do szpary, do drzwi uchylonych, do lufcika, tak zza kotary, przez szkło ciemnione i nawet dziurkę od klucza

— podglądałam życie prawdziwe. Między ludźmi Buncwaja były różne typki szemrane,   także i Jasio Brzóz, doliniarz i klawisznik, który uczył nas dla zabawy otwierania zamków i sztuczek pajęczarskich. Zresztą nikt nie zauważa chudej dziewczyny w stroju służby, jesteśmy anonimowe jak żandarmy w mundurach. Tam ludzie żyją; a my tutaj wchłaniamy to życie, na nas się odciska, w nas pozostaje. Oni przeżywają miłosne dramaty na dansingach, awantury i skandale pod światłem elektrycznem na oczach hrabiów i książąt; my o tym śnimy. W kogo więc zapada głębiej? …Pan Buncwaj przyuważył mnie razu pewnego w kompromitującej sytuacji, zza palmy podpatrującą jaśnie państwo w uścisku miłosnym u tylnych schodów „Tropicalu”. Złapał za włosy, zaciągnął do gabinetu, jeszcze Marjolkę wołając. Zbije, myślę sobie. Ale nie. Kazał mi zdjąć fartuszek, rozpuścić włosy, na palcach stanąć i obrócić się wkółko na dywanie przed biurkiem; i wykonał taki gest, taki ruch dłonią z cygarniczką w stronę Marjolki, jakby prezentował jej dowód, poddawał się w jakimś zakładzie albo wyrzucał z siebie długo wstrzymywany niesmak. Marjolka zrozumiała, ja nie; nie polecili mi wyjść, ale cała ich rozmowa była jak ów gest, półsłówka i niedopowiedzenia, targowali się o coś, Marjolka nigdy mi nie wyjaśniła

— to znaczy kłamała, nigdy nie wyjaśniła prawdziwie. …W rezultacie tych targów Grisza zaczął mnie posyłać na lekcje francuskiego, lekcje pisma i mowy poprawnej, tańca i gry na pianinie; do tego ostatniego nie miałam talentu. Spieszę rozwiać pańskie podejrzenia: zamiar nie był wcale tak oczywistym, nie zależało Buncwajowi na kolejnej panience do sprzedania na utrzymankę jakiegoś finansisty czy ordynata. Powiedzmy, przyjmuje interesantów. Panowie siadają w fotelach w jego gabinecie, służąca przynosi poczęstunek, wyciągają papiery, zapalają papierosy, stukają w liczydła. A tu wpada do Griszy Buncwaja bratanica młodziutka w sukience domowej, dziewczę roztrzepane, ach, wuju, w paluszek się skaleczyłam, oj, naprawdę, no już, już, dobrze, panowie wybaczą, wychowanica moja, ależ oczywiście, cóż za urocze dziecko, czy więc będą mi panowie mieli za złe, ależ proszę, ce que femme veut, Dieu le veut

— bo wszystko z uśmiechem, z chichotem, puszczając oczko do grubych ryb i kręcąc loki na paluszku zdrowym. Albo inaczej: idzie Buncwaj z wizytą na salony, on, morda kwadratowa, akcent knajacki, blizna na czole, kogo z sobą zabierze, panią lekkiego obyczaju z opatrzoną buźką i imieniem wytartem? Zabierze podlotka wątłego, który z uroczą nieśmiałością opowie starym damom po polsku i francusku o nieszczęściach swojej rodziny, opowie choroby straszliwe i dobroć pana Buncwaja, który może jest gburowaty po wierzchu, ale serce

— serce jego złote! Miałam kilkanaście różnych historyj nagotowanych. Damy rozczulały się wielce. Grisza burczał coś pod nosem, on akurat autentycznie tam onieśmielony. …Niewiele mi było trzeba, by to zrozumieć z natury własnej, co zresztą niemałą jest rzeczą, własną naturę pojąć, znaleźć słowo na samą siebie, a ja znalazłam takie: kłamczucha. Nie, że dobrze kłamałam

— chociaż dobrze kła  małam

— ale że lubiłam kłamać. Pan mówił o nałogu hazardowym. To też jest nałóg i też jest hazard: wyda się czy się nie wyda. Grisza był bardzo ze mnie zadowolony i długo się nie orjentował w zagrożeniu; nawet gdyby je postrzegł, było już za późno. Ile ludzi przez całe swe życie we wszystkim płynie w przeciętności, ich praca jest jedynie pracą, to znaczy sposobem zarabiania na utrzymanie, ani ją wybrali wedle własnego upodobania, ani wedle własnych umiejętności, ani wedle zadowolenia, jakie im daje, jeno dlatego, że lepiej im płaci od innych, albo wręcz że ona jedna w ogóle jest im opłacalną, bo także poza pracą

— co? że nadzwyczaj udatnie naśladują głos koguta? że wychleją więcej piwa niż każdy inny pijanica w cyrkule? Być w czymś rzeczywiście dobrą

— to jest uczucie wyjątkowe, bo dostępne tak niewielu, wyjątkowe, bo czyni cię wyjątkową i określa na życie całe. Byłaś nikim

— teraz jesteś kimś; tym mianowicie, czego dotyczy twój dar. A ja kłamię. …Zaczęło się od tego, że kłamałam więcej, niż było trzeba. Wpierw ustalaliśmy dokładnie detale moich historyj; potem, widząc, jak sobie radzę, Buncwaj zaniechał kontroli ścisłej. Ja pilnowałam się na tyle, na ile koniecznem było utrzymanie spójności łgarstw. Ale zawsze można do kłamstwa coś dodać, zawsze można je uszczegółowić. I nie było przecież tak, że musiałam się trzymać wciąż jednej historji. W tym też leżała niezwykłość sytuacji Griszy Buncwaja, że działał on na granicy kilku zazwyczaj nieprzecinających się światów, miałam więc styczność z ludźmi, którzy nie mogli nigdy mieć styczności z sobą wzajem

— jakież lepsze pole do popisu dla kłamcy? I w tym również się pilnowałam, aby mych kłamstw nie czynić przesadnemi, aby znać miarę prawdy, to znaczy tego, co brzmi jak prawda, bo po tym dorośli zawsze poznają kłamstwa dzieci: że dzieci przesadzają. A kłamstwa należy budować z drobnych okruchów rzeczywistości, dodawanych cierpliwie jeden po drugim; a jeszcze lepiej, jeśli budujesz je nie ty, lecz okłamywany, to znaczy jeśli okłamuje on sam siebie

— kiedy pozwalasz mu d o m y ś l i ć  s i ę historji, jaką mu przygotowałaś. Będzie wówczas bronił takiego kłamstwa do ostatka. …Robi się to tak. Spotykasz nieznajomego. Chcesz mu wmówić, że jesteś kim innym, niż jesteś. Nie wmawiasz: podrzucasz okruchy. Wskazówki ukryte w twoim zachowaniu, w mowie, w kadencji zdania, w tym, jak trzymasz głowę, w spojrzeniu, a może w unikaniu spojrzenia, jak się poruszasz, jak odnosisz do innych osób; jeśli można, w ubiorze; jeśli można, w zachowaniu wspólników. Słowa muszą być na samym końcu, słowa mają zaledwie potwierdzić wiedzę już skądinąd oczywistą. Zresztą najpierw powinnaś zaprzeczać, niech się zaciekawi i samemu dopytuje.

— Panna opowiada sztukę uwodzenia.

— Kłamstwo i kłamstwo, jak by nie patrzeć. Jestem w tym dobra

— przychodzi mi to tak łatwo, prawie bez udziału myśli, tak naturalnie… Ot i zagadka, panie Benedykcie: kłamstwo z natury. Kłamstwo z głębi duszy! Ktobądź, gdziebądź, kiedybądź

— a ja już sugeruję mu tajemnice, opuszczam wzrok,   albo właśnie z ogniem prosto w oczy spoglądam, załamuję głos, wchodzi Grisza ze znajomkiem, ja w pąsach cała, albo łzy z trudem powstrzymująca, albo w drżeniu nerwowem, albo nagle milcząca, albo teatralnie radosna, albo śmiertelnie blada z przerażenia. Dlaczego? Plan jakiś? Czy Buncwaj mi kazał? Może to klijent jego? Nie. Kłamię, bo chcę, bo lubię, bo potrafię. Dlaczego kasiarze wielcy wracają do fachu, ryzykując śmierć za kratami, chociaż spokojnie mogliby przeżyć rentierską starość? Bo w tym jednym są wyjątkowi, w tym najlepsi: w pruciu kas. …Więc dokładnie tak potoczyła się sprawa ze sztabskapitanem Dmitrijem Siewastianowiczem Ałłą. Zachodził on do „Tropicalu” nie nazbyt często, z kompanami oficerami zazwyczaj, nawet go zresztą nie znałam z nazwiska, jeszcze jeden przystojny Rosjanin w mundurze. Ale czy się minęliśmy kiedy w holu, czy w wejściu rękawiczkę upuszczoną mi podniósł, czy ogień podał