— nie pomnę czasu i miejsca
— był moment, było spotkanie i był odruch z mojej strony: kłamstwo. Nic jeszcze nie powiedziałam, skłamałam bez słowa. Ałła uwierzył. …Wiedziałam, bo wodził potem za mną wzrokiem, szukał oczu. Gdy szłam raz ulicą z panem Buncwajem, ukłonił się i zatrzymał, by w rozmowę wejść z Griszą, a patrzył na mnie
— nie odezwałam się przez cały czas, spojrzenie w ziemi, palce zaciśnięte na rękawie płaszcza Griszy. Czy kapitan zauważył? Na pewno. Potem kelner przychodzi i mówi, że Rosjanin mundurowy szuka mnie z opisu: czy taka tu pracuje, czy kochanica właściciela może. Co mówić, pyta. Ależ mów prawdę! Dmitrij sam sobie opowiadał resztę. …Nie wiem, czy czekał na mnie, czy było to przypadkowe
— wychodzę rankiem z niebotyka, a kapitan wysiada właśnie z dorożki. Dokąd panna zmierza, podwieziemy, ależ proszę, proszę. I jedziemy. Ja spłoszona. Bąkam słówka francuskie niezgrabne. Kapitan przejęty. Czy ten okropny Buncwaj pannę więzi? Czy ma na pannę jakieś kwity? Co na to panny rodzice? Czy można pannie pomóc? Zaprzeczam, oczywiście. Pan Buncwaj złote serce. Proszę mnie zostawić w spokoju! I wyskakuję z tej dorożki. Biedny Dmitrij był już święcie przekonany, że oto Bóg postawił na jego drodze dziewczę niewinne, od starego lubieżnika cierpiące. Honorowa to konieczność
— i jaka satysfakcja szlachetnej duszy!
— ratować bezbronną ode złego. Co mi Dmitrij zawinił? Dlaczego to robiłam? Ale słusznie pan mówił: nie ma „dlaczego”, nie ma dla gry żadnych motywów poza grą. …Tak to sobie igrałam kłamstwem i prawdą. Ilu było podobnych Dmitrijów Siewastianowiczów? Aniołowie wiedzą, jeśli rachowali; ja nie. Nie przejmowałam się, gdy jedni znikali z horyzontu; zawsze pojawiają się nowi. Ałła zresztą również przepadł gdzieś na długie tygodnie, może rozkaz jakiś wysłał go poza Warszawę. Przedtem jeszcze słał liściki ogniste, zaklęcia i przysięgi na papierze garnizonowym. Na żaden list nie odpowiedziałam. Aż schodzę ja pewnego wieczora z pokojów
— miałam bowiem już swoje pokoje na piętrze, razem z Marjolką
— i widzę, że starszy kelner znaki paniczne mi daje. Co się dzieje? Pędź panna do pana szefa, powiada, awantura o pannę okropna. Na zapleczu, pod drzwiami gabinetu Buncwaja personel stoi, podsłuchuje. Przeganiam. Słucham sama. Krzyki po rosyjsku, moje imię, głos Griszy i drugi, którego nie poznałam, ale coś mnie tknęło, wchodzę. Buncwaj za tym swoim biurkiem fortecznem, cały czerwony na twarzy, wbity w fotel jak pod niewidzialnym głazem cetnarowym; a przez biurko pochyla się sztabskapitan Ałła, wymachując rewolwerem i waląc pięścią w blat. Zbieraj się panna, woła na mój widok, koniec rządów tego szczura, herszt to jest całej szajki zbójeckiej, wyjdziesz dziś stąd panna wolną! Grisza tylko na mnie patrzy, ale tak patrzy, że oczy mu mało nie pękną od wysiłku, nadmuchany jak ropucha, łapie powietrze przez zęby, zacisnął szczęki, żeby zatrzymać erupcję furji, znałam ja furje Buncwajowe, ongi odkrywszy zdrajcę, złapał za palmę reprezentacyjną wraz z donicą i tak długo tłukł rośliną przeniewiercę, aż pozostał mu w ręku jeno łysy badyl, a na łbie otłuczonego
— kupa ziemi i skorup glinianych; innym znowu razem chciał Grisza kogoś wyrzucić przez okno, nieszczęśnik nie doleciał, przebiwszy się w połowie, spadł na resztki potłuczonej szyby i kiszki sobie poharatał brzydko bardzo; a jeszcze innym razem gonił Grisza pyskatego kuchcika dwie przecznice z tłuczkiem w ręku, póki się nie zatchnął
— a teraz siedzi tylko i patrzy, patrzy, patrzy, ja zaś czuję, że nogi się pode mną uginają, i nie przez Nagant w ręku sztabskapitana, ale od owego wzroku milczącego Griszy Buncwaja właśnie. …Więc Ałła krzyczy, Buncwaj milczy, obaj do mnie, i oto, panie Benedykcie, oto była chwila, żeby wybrać pomiędzy prawdą i kłamstwem: prawdą
— dla sutenera, złodzieja i łotra niewątpliwego; kłamstwem
— dla szlachetnego oficera, co bez pytania pośpieszył ratować smutną nieznajomą. Co powiedzieć? Do kogo się zwrócić? Którą historję wybrać? A nie dano mi przecie czasu na zastanowienie, żebym mogła zważyć szanse, racje i konsekwencje, dobro i zło, nie, zostałam zaskoczona, musiałam reagować bez namysłu
— bez namysłu, to znaczy z odruchu, z natury swojej, bo dać nam czas, odpowie za nas rozum i logika, ale wziąć z nagła, bez uprzedzenia
— odpowie serce. Załamałam ręce, padłam do stóp Dmitrija. Zabije nas oboje, łkam, nie daruje wam, uchodźcie! Kapitan odciąga kurek, Buncwaj łapie za popiersie Napoleona, huk, łomot, wrzask, Dmitrij Siewastianowicz osuwa się na dywan perski z czaszką zgruchotaną. Podnoszę głowę. Grisza Buncwaj wbity w fotel za biurkiem, jeszcze bardziej czerwony na gębie, ściska pierś, przez palce spływa mu krew. Ty, ryczy, ty, żmija na moim łonie, tak mi się odwdzięczasz, kochanka swojego nasyłasz, żeby mnie zrujnował, żeby ubił na miejscu, w domu moim, tu mnie zabił! Chcę się na klęczkach zaprzysiąc, ale on dalej swoje, piana na ustach, nie da mi dojść do głosu, nie słucha. Ty! Ty, przeklętnica! Spisek uknuliście wraz przeciwko mnie, nasłał szwagraochrannika, tajna policja wlazła mi do lokalu
— sięga drżącą ręką, potrząsa jakimiś bumagami rzuconemi na biurko
— szantaż, wrzeszczy, szantażem wyzuć z dorobku życia chcieli, o, niedoczekanie, psy wściekłe, rękę karmiącą kąsające, odstrzelić takie bez litości
— i za Nagant łapie. Że ten rewolwer Dmitrijowy spadł na biurko! Że nie spadł na podłogę! Szczęście, nieszczęście, szczęście, raz mi się śni tak, raz owak, bo czy miałabym w sobie dość
— czego? zawziętości? przerażenia? spokoju?
— żeby podnieść, wycelować, wypalić, nie byłoby na mnie, byłoby na martwego sztabskapitana, wszystko by się ułożyło, zapewne, chyba, prawdopodobnie, może; ale spadł na biurko! Spadł na biurko i zanim Buncwaj zdążył go ująć w dłoń rozdygotaną, byłam już na korytarzu i wołałam Marjolkę Belcikównę, uchodziłyśmy z pustemi rękoma, tak, jak w nas los uderzył, peleryny narzucone na suknie i biegiem na mróz, w pierwsze sanie i uciekać z Warszawy
— był ranek piętnastego, wtorek tydzień temu, gdy uciekłam z Warszawy. TuktuktukTUK, tuktuktukTUK, tuktuktukTUK. Prawda czy fałsz? Noc zalała atdielienje, przelewa się od ściany do ściany, do taktu kół stalowych, w rytmie słów i oddechu głośnego panny Muklanowiczówny. Panna oddycha, jakby ciężar wielki piersi jej przygniatał. Nie widzi się jej twarzy, nawet się już na nią nie patrzy; więcej opowiedziałby dotyk palców ręki skroś przedziału wyciągniętej
— ale tego oczywiście się nie zrobi. Się prostuje się na krześle. Panna porusza się na posłaniu, szeleści materjał spódnicy. Prawda czy fałsz? Na płaskiem, szerokiem niebie Azji przesuwają się smugi licznych odcieni mroku
— a może to ziemia