— po trzech tygodniach, jak to sobie obliczyliśmy
— fater Julji spłacił moich wierzycieli, pozbawiając równocześnie córkę całego wiana. Mnie zaś otłukł laską na środku Alej Ujazdowskich. Chodziłem w aureoli wstydu jak męczennicy Boży chodzą w nimbie świętości; tylko on przecież pozostał mi na sprzedaż: mój wstyd. W następną niedzielę po mszy mieliśmy się z Fredkiem podzielić sumą: dziesięć tysięcy dla mnie, dziesięć dla Julji, pięć dla Fryderyka. …Nie przyszli. Nie zjawił się ani Fredek, ani Julja, próżno wypatrywałem ich w nawie umówionej i sterczałem potem na śniegu jak głupi, aż wydzwoniono sumę. I mimo to jeszcze nie chciałem uwierzyć. Pierwsza myśclass="underline" do Julji. Ale właśnie objawiła mi się ostatnia perfidja jej planu: teraz przecie nijak się do Julji nie dostanę, sam bardzo dokładnie odciąłem sobie wszelki do panny dostęp, nawet listy przechwycą, spod okna przegonią, teść niedoszły znowu obije. Druga myśclass="underline" do Fredka. Na wykładach się nie pojawiał, u znajomych nie bywał. Zaszedłem do jego matki, nic nie wiedziała. Co począć? Filuję w cieniu bramy na Marszałkowskiej, okna nad „Sokołem” u Kalki rozświetlone, idą tam gry na setki i tysiące rubli
— bo co zrobi Fryderyk Welc z fortuną nagłą?
— on jest hazardzista, on nałogowiec nastajaszczij, nie będzie mógł się powstrzymać, zresztą i plan był taki, żeby się pokazał tu i ówdzie z pularesem grubym, wszak niby dostał dwadzieścia pięć tysięcy
— ale jeśli dostał je naprawdę? Palę papierosy, odmrażam nogi, wypatruję oczy. Fryderyk może wejść od ulicy, może od tyłu, może boczną klatką, może z widzami do „Sokoła”, a może już tam od wczoraj siedzi i gra. I tak, w końcu widzę cień jego profilu na szybie
— wstał, przeciąga się; zatem przerwa między rozdaniami. Pędzę przez ulicę, po schodach, na górę, służący Miłego Księcia poznaje mnie, czy ma polecenie nie wpuszczać, nie wiem, nie czekam, wpycham się do środka, jest Fredek
— przerażony moim wtargnięciem. Zanim Miły Książę zdążył się wmieszać, pociągnąłem Welca do pokoju obok, zamknąłem drzwi. „Gdzie moja dola?”. On się zapiera: nie ja, nie mnie, oszalałeś, po coś przyszedł, wszystko się wyda. „Gdzie moja dola?!”. On zagniewany: ja zrobiłem, jak umówione, zachowałem sobie pięć tysięcy, reszta u Julji, przecież się z tobą rozliczyła. I z uśmieszkiem domyślnym obejmuje kordjalnie: och, czyżby panna Julja oszukała swego narzeczonego? Tegom już nie strzymał, tej trjumfującej bezczelności, wyrywam się, odsuwam się od Fredka, ale on zwietrzył ofiarę, atakuje serdecznością lepką, napada jowialnością jadowitą, będzie pocieszał! Trzeba całej siły, całej wściekłości w sprężynę napiętej, żeby go odrzucić, pchnąć cielsko masywne. A jak już się pchnęło, impet niesie Fryderyka na okno uchylone, niski parapet podcina go pod środkiem ciężkości, jeszcze się chłop próbuje łapać firanek, firanki zostają mu w rękach, spada z wysokości na bruk lodowy w kokonie tych białych firanek, umiera pod firankami.
— I co, i nie dostali pana za morderstwo?
— Panna też uszła katu. O ile prawdę mówiła.
— Ale jak się ta historja kończy? Kto oszukał: Fryderyk czy Julja?
— Nie znaleziono przy nim więcej jak te parę tysięcy.
— Więc ona. I co dalej?
— Dalej?
— Na pewno było coś dalej.
— No, chciałem odzyskać swoją część. Pomyślałem, że przynajmniej taka korzyść z Fredkowego nieszczęścia: Julja uwierzy, że jestem zdolny do wszystkiego, wystraszy się, odda, co moje. Ale nie mogłem nawet z nią porozmawiać. Po długim przekonywaniu udało mi się namówić kucharkę, żeby przemyciła liścik do panienki. Julja nie odpowiedziała. …Do sądu jej przecież nie pozwę, wiedziała o tym. Muszę milczeć, bo sam bym siebie oskarżył. Czy nie tak kalkulowała? Ale! Nie doceniła mojego ze wstydem obycia. Poszedłem do nich w niedzielę, w porze obiadowej. Nie zrobią sceny przy gościach. Ojciec wybiegł do przedpokoju
— trzeba mi było tylko chwili, żeby usłyszał moje słowa, żeby zrozumiał, co mówię.
— Ach! Zniszczył ją pan przed jej rodziną!
— Tem bardziej będą chcieli zachować rzecz w tajemnicy, hańba stukrotna. Ale ona, ale Julja, o, ona posmakuje wstydu, za który mi nie zapłaciła
— tak myślałem
— przez resztę życia będzie musiała cierpieć wstyd za te dwadzieścia tysięcy.
— Zemsta!
— Tak.
— W końcu jednak pogodził się pan z Julją.
— Dlaczego panna tak sądzi?
— To jakaś stacja, dojeżdżamy do stacji. Ekspres starał się nadrobić opóźnienie, Nazywajewskaja została w tyle już parę godzin temu, według Putiewaditiela następny dłuższy postój zaplanowany był w Omsku; pewnie to Omsk. Światła powoli się zbliżały, narastała w nocy zimna łuna i szarzała ciemność płynna we wnętrzu przedziału. Panna Muklanowiczówna wyłaniała się z niej jak kształt zanurzony w klarującej się wodzie: zarys sylwetki
— kibić, głowa
— ręka wsparta na ramie okiennej
— palce szczupłe przyciśnięte do szyby
— pierścionek
— biel bluzki, czerń aksamitki
— wargi rozchylone
— oczy szeroko otwarte. Patrzyła wyzywająco. Pociąg hamował, zakołysała się, wyprostowana, nie odrywając spojrzenia. Prawda czy fałsz, teraz panny pora rzucić kartę na stół. Uniosła podbródek.
— Pan mi się tak przygląda i myśli: przechwala się smarkula kłamstwami ponuremi. …A to ta smarkula niewinna jest kłamstwem, od początku na zimno obmyślonem.
— Panno Jeleno, doprawdy
— Zacisnęła wargi.
— Nie ma panny Jeleny. Wysiadłyśmy na Pradze pod Terespolskim, już zmarznięte, przerażone; Marjolka, policzywszy pieniądze, stwierdziła, że ledwo nam starczy na najtańszy bilet, coby wyjechać z Warszawy, a potem trzeba będzie szukać noclegu u obcych ludzi. Żadna z nas nie ma krewnych poza miastem; ja nie mam krewnych w ogóle. Nie było mowy, żeby ukrywać się w Warszawie: ludzie Buncwaja zaraz nas wypatrzą, ferajna spowiada mu się ze wszystkiego. Kupiłyśmy w bufecie trzeciej klasy mleka grzanego, siedzimy w kącie, myślimy. Musiałam opowiedzieć jej wszystko, ponad godzinę mi zajęło, wtedy jedyny raz przyszło mi do głowy, że Marjolka może naprawdę odwrócić się ode mnie, zostawić i odejść, w końcu gdyby padła Buncwajowi do nóg, gdyby się jakoś od nowa wkupiła w jego łaski, ba, gdyby mnie za włosy doń zaciągnęła i rzuciła na ofiarę, byłaby bezpieczną; wcale więc nie musiała uciekać. Mogła się odwrócić, to był moment po temu. …Zoczył nas Jasio Brzóz. Co robi na dworcu? Jasio należy do jednej z szajek czyszczących nocami na bocznicach Drogi Terespolskiej całe wagony towarowe, z pierwszej klasy rżnących płatami pluszowe obicia, rwących tam z przedziałów sprzęty i wykładziny. Zaraz przypadł do nas, pod ramię chwycił, co wy tu jeszcze robicie, poszło słowo za wami
— wiemy, toż właśnie chcemy zniknąć Griszy z oczu
— ale tam! Grisza pod łapą konowała, o Bożym świecie nie wie! Słowo zaś do salcesonów poszło, policjanty gonią wszystkich, ochrana pono list na was obie wydała, do wieczora filować za wami będą na każdym dworcu! Zbladły my na wapień. Co Buncwaj był wykrzykiwał? Że sztabskapitan Ałła miał szwagra w ochranie? No to krewa, szwagier nie odpuści śmierci Dmitrija, a jak Grisza wróci do przytomności, to tem bardziej mnie pogrąży, przecie uciekłam; a na pewno już dokładnie o mnie swemu szwagrowi Dmitrij naopowiadał. Nie dość zbiec z Warszawy