— Sen mara, Bóg wiara, panno Jeleno.
— Szeptem już, cicho bardzo w tej ciszy nocnej, szeptem chrapliwym.
— Wszystko, co tu opowiadamy, opowiadamy z własnej pamięci, czyli tak czy owak z prawdą tyle to ma wspólnego, co Mit z Historją. Ja nie będę udawał, że… No dobrze, Ziejcow zaczął, to jest zaraźliwe, pewnie rzeczywiście nie powinienem był mieszać ćmieczy z alkoholem. Ach, nie przyznałem się pannie…! Proszę tak nie patrzeć, nie jestem pijany. Chciałem
— …Sen mara, Bóg wiara, czy nie zdaje się pannie, że całe panny dzieciństwo to jeden wielki sen
— czy nie pamięta go panna, jak się pamięta sny: urywkami, posklejane nie po koleji, scena po scenie bez związku logicznego, w jednej jestem ptakiem, w następnej rybą, w następnej człowiekiem, potem znowu ptakiem, a najdziwniejsze
— najdziwniejsze jest to, że wcale się temu nie dziwię, że jakoś to wszystko przepływa bez zgrzytów, łączy się ze sobą, nakłada, bez logiki, niemniej
— jedno z drugiego w y n i k a , jak kwiat wynika z nasienia, jak kurczę wynika z jajka, jak człowiek dorosły wynika z dziecka; tak się te sceny rozwijają podług reguł tajemnych, z miękką oczywistością, w uspokajającej ciszy, pod ciepłem światłem
— sen
— dzieciństwo. I tak spróbuję je pannie opowiedzieć. …Oto jest scena, której nie mogłem być świadkiem, lecz we śnie widzimy także zdarzenia, przy których nie byliśmy obecni i w których nie śnimy własnej obecności: dwór cudzoziemski, obce stroje panów poważnych, na stole księga i krzyż, na który panowie się zaprzysięgają, a między nimi mój ojciec. I kiedy ojciec mówi, wszyscy słuchają z wielką uwagą i potakują mu i klaszczą i wiwatują i na koniec ojciec wznosi ręce, a wtedy tak wielka emocja udziela się wszystkim
— również mnie, którego tam nie ma
— że wspomnienie się urywa i następuje po nim zupełnie inne
— …W którem pływam w rzece pod lasem, a na łące, w plamie słońca jak w strugach żółtego wodospadu, siedzi matka z moją siostrą Emilką, Emilka jest jeszcze prawie niemowlę, ale my, ja i brat, jakimś cudem niemal dorośli, ochlapujemy się wodą, krzyczymy, Emilka, baraszkująca w trawie, rozchichotana, chwyta tłustemi rączkami łaskoczące ją w buzię promienie, a matka w wielkim słomkowym kapeluszu pochyla się nad nią; obie zaś rozpadają się w tym słońcospadzie na smugi i drobiny światła, rozkolorowane, roztęczone
— tyle widzę, jasne rozpryski szczęścia. Coś do nich wołam, pokazuję kogoś stojącego na drugim brzegu, sylwetkę niewyraźną, cień sylwetki czarny; wtedy brat z wyciem indjańskiem ściąga mnie pod wodę. Emilka ginie mi z oczu. Nie ma w tym żadnego sensu, nie ma żadnej prawdy, a jednak we śnie, w dzieciństwie, we śnie o dzieciństwie bardzo silne jest wrażenie, iż to był ostatni raz, gdy siostrę widziałem żywą. …Straszny najazd nocny, z końmi grzmiącemi po gościńcu, latarniami czerwonemi błyskającemi w ciemności, łomotaniem w drzwi, buciorami podkutemi bijącemi po podłogach dworu, krzykami gniewnemi i krzykami przerażenia
— budzę się, już mokry od potu, nasłuchuję w drżeniu. Kogo szukają, kogo przeklinają, o kogo ta wściekłość i wrzaski? Filip Gierosławski, gdzie Filip Gierosławski, gadać, gdzie on! Dobrze wiemy, że wiecie! Dlaczego krzyczą po rosyjsku
— to jeszcze nie Warszawa. Ale okazuje się, że zajechali do naszego dworu w Wilkówce, a przeszukują dom warszawski: wyglądam na ulicę, nad dachami dymy fabryk i łuna przedświtu. Szukają ojca, zawsze i wszędzie szukają ojca, tam i tu. Powóz policji carskiej stoi przed bramą, sałdat wąsaty, poklepujący konia po szyji, unosi głowę i spogląda prosto na mnie, dojrzał twarz dziecka w oknie, wyciąga rękę
— chciał pozdrowić? przywołać? pogrozić palcem? Odskakuję, wystraszony, przewracając się boleśnie. Szukają ojca, zawsze szukają ojca! …A teraz jesteśmy na odpuście, w tłumie ludzi, w gwarze i muzyce, między zwierzętami i dziećmi chłopskiemi ubłoconemi, boso biegającemi
— ja zaś w ubranku niedzielnem podążam u boku fatra, z dłonią zamkniętą w jego dłoni, tak mały, że muszę zadzierać głowę, żeby zobaczyć, czy tato właśnie uśmiecha się, czy też mina marsowa ściąga jego oblicze; częściej to drugie. Idziemy od straganu do straganu, wszyscy się ojcu kłaniają, przystaje, by pogawędzić z tym i owym, z wójtem, z księdzem proboszczem, ksiądz dobrodziej głaszcze mnie po główce. Zastanawiam się, skąd ci wszyscy ludzie ojca znają, skoro nigdy go nie ma, tak rzadko go widujemy, czyżby częściej do obcych zachodził? Bardzo długo myślę, jak go o to zapytać, w końcu oczywiście nie mówię ani słowa. Ojciec nachyla się troskliwie
— czy chciałbym lizaka cukrowego? Kiwam głową. Targuje się z chłopem. Ktoś odwrócony do nas plecami wykłóca się obok gromko, klnąc przytem okropnie; ojciec karci go głośno. Tamten, gospodarz z papierosem na wardze, spogląda na mnie z wysokości z nienawiścią, nie pamiętam czystszej nienawiści na twarzy człowieka. Kryję się za ojca. Ojciec kłuje gospodarza palcem w pierś, pohamujcie język niewyparzony przy dzieciach i kobietach, zgorszenie w dzień Pański czynicie. Im bardziej go karcił, tem bardziej gospodarz mnie nienawidził. Rozpłakałem się. Ojciec wściekł się i zaciągnął mnie z powrotem do matki, tarmosząc za ucho. Lizaka nie kupił. …Sekret kościelny, pod krzyżem Chrystusowym wyszeptany
— w kościele, bo tu nikt nas nie podsłucha, a ty jesteś już duży chłopczyk, musisz zrozumieć pewne rzeczy. To matka mi szepcze, gdy klęczymy sami w pustej ławce po majówce. Sekret! Słucham przejęty. Matka uśmiecha się, żeby odegnać strachy dziecięce. Pewnego dnia zrozumiesz wszystko, mówi, będziesz dumny z ojca. Ale nie żyjemy na dobrym świecie, to nie jest dobry świat, ludzie ukrzyżywali Boga, Pana Naszego, ludzie wiele zła sobie wzajem czynią, gnębią jedni drugich, a najbardziej tych, co mają śmiałość za zgnębionymi właśnie się ująć
— jak twój ojciec. Ojciec niczego się nie boi, szepczę. Tak, ojciec niczego się nie boi. Są ludzie, którzy go za to nienawidzą, mówi. Przypominam sobie gospodarza na odpuście
— nienawidzą, nienawidzą. Matka nachyla się ku mnie. Gdyby cię pytali, gdyby ktokolwiek obcy cię pytał
— nic nie powiesz, prawda?
— bo nie widziałeś, nie widzieliśmy ojca od miesięcy, odkąd się do miasta przenieśliśmy, nie widzieliśmy go. Zrozumiałem, że mam kłamać. Matka niczego mi nie sugerowała; sam się uroczyście przeżegnałem i, przyciskając dłoń do serca, przysiągłem odtąd fałszywe świadectwo dawać. Zaśmiała się cicho i pocałowała mnie w czoło. …Sen we śnie we śnie, panno Jeleno, i nie ma sposobu ich odróżnić. Wieczorami, gdy już leżeliśmy w łóżkach, brat lubił opowiadać mi przerażające i ekscytujące historje, które, jak twierdził, naprawdę przydarzyły się ojcu: jak na konwoje carskie napadał, ujętych przez Rosjan Polaków uwalniając, jak z więzienia uciekał, jak z pociągów złoto kradł (na dobrą sprawę je przeznaczając, oczywiście!), jak z innymi bohaterami w tajemnych ich kryjówkach wielkie powstanie szykował, broń i proch gromadząc, jak do królów w Europie i na świecie posłował, dla sprawy Polski prawem słowem ich zjednując. Brat zmyślał, a może podsłuchał z rozmów dorosłych, a może usłyszał już zmyślone przez dzieci; tak czy owak, ja potem o tym śniłem. A może zdarzyło się naprawdę, a śniłem o brata opowieściach? Widziałem ojca w nocnym pościgu konnym
— widziałem w bitwie leśnej
— widziałem na ulicznej barykadzie
— widziałem w oracjach pod złotemi godłami
— widziałem z karabinem w rękach