– Dobrze, mmmm, tak, dobrze… – powtarzała spokojnie. Oglądała w lustrze siniak.
Szczytował.
Mrugnęła porozumiewawczo do jego odbicia w lustrze.
– Amator autostopowiczek!
Spojrzała na niego uważnie. Nagle zadrżały jej wargi. Zatkała usta dłonią.
On sapał przez nos, miał zamknięte oczy. Oparł głowę na jej ramieniu.
Wyciągnęła rękę. Zatkała wannę. Puściła wodę, z trudem powstrzymując szloch.
– Dobra. Ja… ja… muszę się ogrzać.
Zaczął się ociężale podnosić. Otworzył oczy. Jego członek wysunął się z pochwy. Kierowca popatrzył na niego.
– Do… do kibla – poradziła. Zdjęła z półki płyn do kąpieli. Chlusnęła do wanny. I zapłakała głośno.
Spojrzał na nią ponuro.
– No co? Źle było?
Pokręciła głową. Potem złapała go za rękę. Uklękła, przycisnęła rękę do piersi. Zaszlochała jeszcze głośniej, zatykając sobie usta.
– Co ci jest? – Patrzył z góry. – Krzywdę ci zrobili? No? Co jest?
– Nie, nie, nie… – pochlipywała. – Poczekaj… Poczekaj…
Przyciskała sobie jego dłoń do mostka. I szlochała.
Kierowca spojrzał kątem oka na swoje odbicie w lustrze. Stał cierpliwie. Prezerwatywa ze spermą wisiała na opadającym członku. Kołysała się w takt jej szlochów.
Z trudem się uspokoiła. – To… to tylko tak… no już… idź… Kierowca podciągnął spodnie. Wyszedł. Nikołajewa usiadła w wannie. Objęła kolana. Położyła na nich głowę.
W toalecie zaszumiała woda.
Kierowca zajrzał do łazienki.
– Wszystko w porządku? – Nikołajewa nie podniosła głowy.
Kiwnął głową. Patrzył na nią z zaciekawieniem.
– Jak będziesz miał ochotę, wpadnij jeszcze.
Kiwnął głową.
Siedziała nieruchomo. On wytarł nos.
– Jak się nazywasz?
– Ala.
– A ja Wadim.
Kiwnęła głową, wciąż opartą na kolanach.
– Masz… duże kłopoty?
– Skąd? – Z uporem potrząsnęła głową. – Po prostu… tak po prostu… dobra… cześć.
– No to cześć.
Kierowca zniknął. Trzasnęły drzwi wejściowe.
Wanna się napełniła. Woda sięgała do pach. Nikołajewa zakręciła kran. Położyła się.
– Boże… kat, kat, kat… kat, kat, kat…
Piana syczała wokół jej zapłakanej twarzy. Nikołajewa zapadła w drzemkę.
Po 22 minutach do łazienki zajrzała Natasza.
– Ala, wstawaj.
– Czego chcesz? – Nikołajewa z niezadowoleniem otworzyła oczy.
– Parwazik przyjechał.
Nikołajewa szybko usiadła.
– O ty dziwko. Nakablowałaś?
– Sam przyjechał.
– Sam! Zdzira! Czekaj, poprosisz ty mnie jeszcze kiedyś o bieliznę!
– Spadaj…
Natasza trzasnęła drzwiami.
Nikołajewa przesunęła mokrymi rękami po twarzy. Zakołysała się.
– Ale kurwa… ale ścierwo…
Wstała ociężale. Wzięła prysznic. Zakręciła na głowie ręcznik. Wytarła się. Włożyła szlafrok. Wyszła na korytarz.
– Częste mycie skraca życie! – rozległo się w kuchni.
Nikołajewa skierowała się w tamtą stronę.
W kuchni siedziało dwóch mężczyzn. Parwaz: 41 lat, niski, czarne włosy, śniady, kilkudniowy zarost, drobne rysy twarzy, w szarej jedwabnej marynarce, czarnej koszuli, wąskich szarych spodniach, w butach ze sprzączkami.
Pasza: 33 lata, tęgi, jasne włosy, jasna cera, mięsista twarz, w srebrno-liliowym dresie Pumy i niebieskich adidasach.
– Czeszcz, krasawyca. – Parwaz zbliżył zapałkę do papierosa.
Nikołajewa oparła się o framugę.
– My sze chyba dogadali. – Zaciągnął się. – Po dobroci. Ty mne cosz obecała. No? Różne słowa mówyła. Przyszengała. No? Albo cosz u mne z pamenczą ne tak?
– Parwazik, mam problem.
– Jaki?
– Dali mi nieźle popalić.
– Niby kto? – Parwaz wypuścił długą smugę dymu z wąskich, małych ust.
Nikołajewa rozchyliła szlafrok.
– O, popatrz.
Mężczyźni spojrzeli w milczeniu na siniak.
– Rozumiesz, to jakieś w ogóle… Do tej pory nie mogę dojść do siebie. Daj fajkę.
Parwaz podał jej paczkę Dunhilli, zapałki. Zapaliła jednego. Odłożyła papierosy i zapałki na stół.
– No więc, wczoraj zrobiłam numer przy rurze, no i przeszłam się po klubie – wyhaczyć coś ekstra. Ludzi było mało. No i dwóch typów siedzi, jeden kiwnął na mnie. Podeszłam, poczarowałam, cyckami zatrzęsłam. Mówi do mnie: siadaj, posiedź chwilę. No to usiadłam, zamówili szampana. Wypiliśmy, zaczęli pierdolić jakieś bzdury. Zwykłe dupki, handlują jakimiś nawilżaczami powietrza. Jeden z Litwy czy z Łotwy, taki wysoki przystojniak, imię miał jakieś trudne… Ritas-chuitas… nie pamiętam, a drugi gruby, Walerij. No i mówię, zimno mi, pójdę się ubrać. „Tak, tak, oczywiście. I wróć do nas.” No to ubrałam się i przyszłam do nich. „Co byś chciała?” Mówię: „Zjadłabym coś”. Zamówili szaszłyk z jesiotra. „Od dawna robisz striptiz?” Mówię, że od niedawna. „A skąd jesteś?” Z Krasnodaru. No i różne takie tam. A potem ten Łotwin mówi: „Może pojedziemy do mnie?” Ja mu na to: trzysta dolców za noc. „Nie ma problemu”. No i zapłacili rachunek, wytoczyli się. I ja z nimi. Mieli wołgę, taką białą, zupełnie nową. Wsiadłam z nimi. I tylkośmy odjechali od klubu, jak jeden mi – bach! maskę z jakimś chujstwem. Od razu na ten… o tak… na pysk. I tyle. Jak się ocknęłam: ciemno, leżę, ręce z tyłu w kajdankach, benzyną śmierdzi. W bagażniku. Leżę. Tam koło mnie jakieś chujostwo. No, a samochód jedzie i jedzie. W końcu się zatrzymał. Otworzyli bagażnik, wyciągnęli mnie. W jakimś lesie. Już było rano. Rozebrali mnie i przywiązali do brzozy. Tak! A usta to już wcześniej mi zakleili. Jakimś takim plastrem… No?! A potem… Potem to już jakiś całkowity odjeb! Mieli taki… taką skrzynię. A tam leżała siekiera, no, jakby kamienna. Na krzywym drągu. Ale to nie był kamień, tylko lód. Taka siekiera z lodu. No. I tego, jeden palant wziął tę siekierę, zamachnął się i j-a-a-a-k nie jebnie mnie w klatę! O, tu dokładnie. A drugi mówi: „Gadaj wszystko”. Ale usta mam przecież zaklejone! I ryczę, ale nie mogę mówić! A te złamasy stoją i czekają. I znowu: jeb w klatę! I znowu: gadaj. A ja już odlatuję, ból, kurwa, strach jakiś. I trzeci raz. Jeb! Wtedy padłam. No. A potem się ocknęłam: coś jakby szpital. I jakiś koleś mnie rżnie. Podniosłam krzyk, a ten wyciąga nóż i przystawia mi do gardła. No! No i przerżnął sobie. I dał sobie w szyję. Leżę – nie mam siły ruszyć palcem. A on mówi: „Teraz tu będziesz mieszkać”. Mówię: „Po chuja?” A on: „Będziesz nasza”. Mówię: „Będziecie mieli problemy, jestem od Parwaza Słojenego.” A on mówi: „Twój Parwaz może mi naskoczyć”. No, szybko się nawalił. Mówię: „Chce mi się do kibla”. Zawołał jakiegoś sanitariusza, takiego dzika. I on mnie zaprowadził. Idę goła korytarzem, widzę, fiut mu stoi. Weszłam do kibla, a ten za mną: „Wypnij się!” No, musiałam, co było robić. Zerżnął mnie, wyszedł na korytarz. A w kiblu okno było takie, coś w stylu tych nowych. No i bez żadnych krat! Otworzyłam okno, wylazłam po cichu, tam był jakiś las. Jak wyrwałam do lasu! Biegłam i biegłam. W końcu dotarło do mnie – to są Góry Worobjowe. Wyszłam na drogę, złapałam stopa, no i Nataszka widziała, jak przyjechałam. To miejsce, no, ten szpital, mogę znaleźć.
Parwaz i Pasza spojrzeli po sobie.
– Nu, brat, a ty sze dzywysz – skond u nas take straty. – Parwaz zgasił papierosa. Roześmiał się: – Szekera, kurwa, z lodu! A może ze złota? Co? Albo brylantów? Co? Ty pomylyła sze, to ne był lód, tylko brylanty. Brylantowa szekera na persz, na persz. Co? Dobrze. Na zdrowe dobrze robi.
– Parwazik, przysięgam, to… – Nikołajewa podniosła ręce.
– Szekera z lodu… w pyzdu! – śmiał się. Rozkręcał się coraz bardziej. – Kurwa, Pasza. Lodowa szekera! Ne, brat, nam potrzebny inny biznes. Konec. Idzemy na bazar sprzedawacz skarpety!
– Parwazik, Parwazik! – Nikołajewa się przeżegnała.
Pasza splótł swoje potężne dłonie. Dużymi palcami nerwowo kręcił młynka. Wymamrotał falsetem:
– Ej, druciaro, robisz się bezczelna, co? To już normalnie nie chcesz pracować? Znudziło ci się normalne życie? Wolisz, jak jest gorzej? Ostrzej? Żeby cię po łbie bili?