Выбрать главу

– Reszka. – Botwin przymierzył się do młota.

Neilands podrzucił monetę. Upadla. Kantem w śnieg.

– Masz babo placek! – zaśmiał się Botwin. – To co, drugą?

– Dobra. – Neilands machnął ręką. – Wal.

Botwin stanął przed Nikołajewą.

– Znaczy się tak, dziecinko. Nie jesteśmy rabusiami ani sadystami. Ani nawet gwałcicielami. Rozluźnij się i niczego nie bój.

Nikołajewa skomlała. Z oczu ciekły jej łzy razem z tuszem do rzęs.

Botwin wziął zamach.

– Mów!

Młot uderzył w mostek.

Nikołajewą stęknęła głośno.

– Nie tak, dziecinko. – Botwin pokręcił głową. Wziął zamach. Słońce rozbłysło na lodowej powierzchni młota.

– Mów!

Uderzenie. Dygot półnagiego ciała. Botwin i Neilands nasłuchiwali. Ramiona i głowa Nikołajewej drżały. Dostała napadu czkawki.

– Chuj w bombki strzelił, nie będzie choinki – nasępił się Neilands.

– Niech się dzieje wola światłości, Dor.

– Masz rację, Ycza.

W lesie nawoływały się dwa ptaki.

Botwin powoli cofnął młot.

– Dziecinko… mów!

Potężne uderzenie wstrząsnęło Nikołajewą. Straciła przytomność. Zwisła jej głowa. Długie jasne włosy przykryły pierś.

Botwin i Neilands słuchali.

W posiniałej piersi przebudził się dźwięk. Słaby charkot. Pierwszy. Drugi. Trzeci.

– Mów sercem! – Botwin zamarł.

– Mów sercem! – wyszeptał Neilands.

Dźwięk się urwał.

– Było na pewno… przytrzymaj głowę. – Botwin podniósł młot.

– Na sto procent… – Neilands zaszedł za brzozę. Uniósł głowę Nikołajewej, przycisnął do chropowatego zimnego pnia. – Tylko delikatnie…

– Zrobi się… – Botwin wziął zamach. – Mów!

Młot wbił się w mostek. Prysnęły okruchy lodu.

Botwin przylgnął do piersi Nikołajewej. Neilands wyjrzał zza brzozy.

– Hor, hor, hor… – rozległo się w piersi.

– Jest! – Botwin cisnął młot. – Mów, siostrzyczko, mów sercem, rozmawiaj!

– Mów sercem, mów sercem, mów sercem! – wymamrotał Neilands. Zaczął gorączkowo grzebać w kieszeniach. – Gdzie? Gdzie ja… no gdzie?

– Poczekaj… – Botwin zaczął klepać się po kieszeniach.

– Tfu, cholera… w samochodzie! W schowku!

– Kurwa…

Botwin rzucił się do wołgi. Poślizgnął się na mokrym śniegu. Upadł. Na brudną burą trawę. Szybko doczołgał się do samochodu. Otworzył drzwi. Wyjął ze schowka stetoskop.

Dźwięk nie cichł.

– Szybciej! – krzyknął falsetem Neilands.

– Cholera… – Botwin podbiegł. Brudną ręką podał stetoskop.

Neilands wsunął oliwki do uszu. Przyłożył stetoskop do fioletowej klatki piersiowej.

Obaj zamarli. W oddali przeleciał samolot. Nawoływały się ptaki. Słońce zaszło za chmury.

W piersi Nikołajewej coś chrzęściło. Słabo. Równomiernie.

– Di… ro… aro… ara… – szeptał Neilands.

– Nie gorączkuj się! – Botwin głośno westchnął.

– Di… di… ar. Diar. Diar! – Neilands odetchnął z ulgą. Zerwał z szyi stetoskop. Podał Botwinowi.

Ten nieporadnie włożył do uszu oliwki. Spuchniętą brudną ręką przycisnął czarną głowicę do mostka.

– Di… er… di… er… diar. Diar. Diar. Diar.

– Diar! – Neilands kiwał wąską głową.

– Diar – powiedział Botwin z uśmiechem. Przesunął wybrudzoną w ziemi ręką po twarzy. Zaśmiał się. – Diar!

– Diar! – Neilands klepnął go w ramię.

– Diar! – Botwin w odpowiedzi stuknął go w pierś.

Objęli się. Zakołysali. Odepchnęli.

Neilands zaczął rozcinać sznurek. Botwin wrzucił młot do futerału. Zdjął kurtkę.

Zdjęli sznury krępujące nieprzytomną Nikołajewą. I kajdanki. Przykryli ją kurtką, podnieśli. Zanieśli do samochodu.

– Nie zapomnij młota – sapał Botwin.

Położyli Nikołajewą na tylnym siedzeniu. Neilands chwycił futerał z młotem. Wrzucił do bagażnika.

Botwin siadł za kierownicą. Zapalił silnik.

– Poczekaj. – Neilands skoczył pod brzozę. Rozpiął spodnie. Rozstawił nogi.

Nikołajewa słabo jęknęła.

– Ocknęła się. Diar! – Neilands uśmiechnął się czule.

Strumień moczu uderzył w pień brzozy.

Kat

Nikołajewą obudził czyjś dotyk.

Ktoś nagi i ciepły przytulał się do niej.

Otworzyła oczy: biały sufit, matowy plafon, okienna rama za półprzezroczystą białą firanką, kręcone jasne włosy. Zapach after shave lotion. Męskie ucho z małym płatkiem usznym. Męski policzek. Dobrze ogolony.

Nikołajewa poruszyła się. Spojrzała ukosem w dół: brzeg prześcieradła. Pod prześcieradłem jej nagie ciało. Ogromny siniak na piersi. Jej nogi. Obok śniade, muskularne ciało mężczyzny. Przytula się. Oplata ją rękami. Odwraca ją na bok. Mocno przytula pierś do jej piersi.

– Słuchaj pan… – rzekła ochryple. – Nie lubię, jak mi ktoś tak robi…

Nagle zdrętwiała. Jej ciało zadrgało. Oczy lekko się przymknęły, uciekły pod powieki. Mężczyzna również zamarł. Drgnął, szarpnął głową. I zdrętwiał, przytulony.

Minęło 37 minut.

Mężczyzna otworzył usta. Wydobył się z nich słaby, ochrypły jęk. Mężczyzna poruszył się. Rozłożył ręce. Odwrócił się, zsunął z łóżka na podłogę. Padł bezsilnie i zaszlochał. Zaczął ciężko oddychać.

Nikołajewa drgnęła. Zaczęła wierzgać nogami. Usiadła. Krzyknęła i przycisnęła ręce do piersi. Otworzyła oczy. Twarz miała pąsową, z otwartych ust sączyła się ślina. Nikołajewa chlipnęła i zapłakała. Ramiona jej drżały. Suwała nogami po prześcieradle.

Mężczyzna wydał bolesne westchnienie. Usiadł. Spojrzał na Nikołajewą.

Ta płakała, dygocąc konwulsyjnie.

– Napijesz się soku? – spytał cicho mężczyzna.

Nie odpowiedziała. Spojrzała na niego ze strachem. Mężczyzna wstał: 34 lata, zgrabny, muskularny, blondyn, twarz subtelna, ładna, zmysłowa, duże niebieskie oczy.

Obszedł łóżko. Wziął ze stolika butelkę wody mineralnej. Otworzył. Zaczął nalewać do szklanki.

Nikołajewa patrzyła na niego: śniade ciało, złociste włosy na nogach i piersi.

Mężczyzna pochwycił jej spojrzenie. Uśmiechnął się.

– Witaj, Diar.

Milczała. Tamten upił trochę ze szklanki. Rozwarła pąsowe, nabiegłe krwią usta.

– Pić…

Usiadł przy niej na łóżku. Objął ją. Przystawił jej szklankę do ust. Zaczęła łapczywie pić. Zęby stukały o szkło.

Wypiła wszystko. Z jękiem wypuściła powietrze z ust.

– Jeszcze.

Wstał. Napełnił szklankę po brzegi. Podał. Wypiła duszkiem.

– Diar… – Przesunął ręką po jej włosach.

– Jestem… Ala – rzekła. Prześcieradłem otarła łzy.

– Dla zwykłych ludzi jesteś Alą. Dla przebudzonych – Diar.

– Diar?

– Diar. – Patrzył na nią ciepło.

Nagle zakasłała. Złapała się za pierś.

– Ostrożnie. – Przytrzymał ją za spocone ramiona.

– Oj… boli… – jęknęła.

Mężczyzna wyjął z szafki ręcznik. Położył jej na ramionach i zaczął ją ostrożnie wycierać.

Spojrzała na swój krwiak, zaczęła popłakiwać.

– Oj… no… po co zaraz tak…

– To przejdzie. Po prostu siniak. Ale kość jest cała.

– Boże… a to… co ty takiego robiłeś… Boże… no, po chuja tak? Co? Po chuja tak robić? – Zatrzęsła głową. Podciągnęła kolana do podbródka.

Objął ją za ramiona.

– Jestem Kat.

– Co? – Nic nie rozumiejąc, patrzyła na niego. – Wykonujesz wyroki?

– Nie zrozumiałaś mnie, Diar. Nie jestem katem, mam na imię Kat. – Zaśmiał się. – Ka, a, te – trzy litery. Nie wykonuję żadnych wyroków.

– Tak? – W roztargnieniu rozejrzała się. – A to co? Hotel?

– Niezupełnie. – Przytulił się do jej pleców. – Coś w rodzaju sanatorium.

– Dla kogo?

– Dla braci. I sióstr.

– Jakich?

– Takich jak ty.

– Jak ja? – Wytarła usta o kolana. – I niby co, ja jestem siostrą?

– Siostrą.

– Czyją?

– Moją.

– Twoją? – Zadrżały jej usta, skrzywiła się.

– Moją. Ale nie tylko moją. Masz wielu braci.

– Bra… ci? – zaszlochała. Złapała go za rękę. I nagle zaczęła krzyczeć na cały głos, gwałtownie i przeciągle. Krzyk przeszedł w płacz.