Выбрать главу

Wtedy powiedział do Dekkereta:

— Kiedy miałem na głowie srebrny diadem, nauczyłem się, że kiedy Pani wykonuje swoje obowiązki, przestaje być zwykłym człowiekiem. Staje się siłą przyrody, prawdziwą Potęgą, taką, jaką Koronal czy nawet Pontifex, zwykli monarchowie z wyboru, nigdy nie będą. Nie powiedziałem ci tego, matko, ale w dniu, kiedy założyłem diadem widziałem bardzo wyraźnie i nigdy nie zapomnę, jak ważna jest twoja rola w świecie. I rozumiem, jak musiałaś zmienić swoje życie, by stać się Panią Wyspy.

— Ale — upierał się Dekkeret — kiedy tak podróżowałeś po świecie, używając mocy diademu, czy pomyślałeś, że mógłbyś umieszczać sny w umysłach ludzi? Albo że masz nad nimi taką władzę, że usłuchają twoich rozkazów?

— Nie, nie wydaje mi się. — Prestimion odwrócił się do matki. — Matko? — potrząsnęła głową.

— Jest tak, jak mówiłam. Tak, możemy zsyłać sny. Nie rozkazy. Nawet nie za pomocą naszych najpotężniejszych urządzeń.

Dekkeret ponuro skinął głową.

— Tak więc to, co ma Barjazid i co chce oddać Dantiryi Sambailowi, jest najbardziej zabójczą z broni. Jeśli nie powstrzymamy tych dwóch, zniszczą pokój na świecie. Dlatego właśnie przyniosłem tę wiadomość osobiście, a nie wysłałem jej zwykłymi kanałami. Bo nikt, kto nie poczuł siły maszyny Barjazida nie może zrozumieć, jaką on posiadł. A ja jestem jedynym, który jej doświadczył i przeżył, by móc o tym opowiedzieć.

9

Ze swojego biura, położonego wysoko nad portem Stoien, Akbalik obserwował przybycie królewskiej floty. Trzy smukłe statki pod banderami Koronala i Pani Wyspy.

— Powinienem zejść i czekać na kei na ich przybycie — powiedział. — Pójdę tam. Muszę.

— Wasza noga, panie… — zaprotestował Odrian Kestivaunt.

— Niech diabli wezmą moją nogę! To żadna wymówka! Przybywa Koronal, a z nim Pani. Moje miejsce jest na kei.

— Pozwól mi więc chociaż zmienić opatrunek, sir — powiedział łagodnie mały Vroon. — Na to jest jeszcze czas.

To była sensowna prośba. Akbalik usiadł na stołku przy oknie i powierzył zranioną nogę opiece Vroona. Jego macki poruszały się tak szybko, że Akbalik z trudem tylko śledził ich ruchy. Kestivaunt zdjął wczorajsze bandaże, ukazując nieładną, czerwoną ranę. Wyglądała gorzej, była obrzmiała, spuchnięta i mimo podawania leków rozprzestrzeniała się coraz bardziej. Kestivaunt przemył ją chłodnym i lekko szczypiącym, bladobłękitnym płynem, ostrożnie dotknął ciała wokół rany czubkiem macki, bardzo delikatnie rozsunął jej krawędzie i zajrzał do środka.

Akbalik syknął.

— To boli, przyjacielu.

— Proszę o wybaczenie, książę, ale muszę sprawdzić…

— Czy nie zalęgły się tam małe kraby błotne?

— Mówiłem już, panie, jest duża szansa, że ten, który was ugryzł, był dorosły i…

— Au! Na miłość Bogini, Kestivaunt! Załóż mi po prostu nowy opatrunek i skończ z tym grzebaniem! Torturujesz mnie.

Vroon przeprosił ponownie i zgarbił się nad pracą. Akbalik nie widział już, co robił, ale przynajmniej bolało mniej, niż przed chwilą. Może wysyłał tymi mackami jakąś mentalną emanację albo vrooński czar leczący? Może. Do tego szczypta suszonych ziół i więcej chłodzącego, niebieskiego płynu. Potem czysty bandaż. Było lepiej. Przynajmniej na chwilę. Krótki odpoczynek od upiornego pulsowania, palącego bólu i mdlącego uczucia, że smukłe wici zakażenia i rozkładu przemieszczają się ukrytymi ścieżkami w jego nodze i pełzną w górę, do krocza, brzucha i wreszcie serca.

— Gotowe — powiedział Kestivaunt.

Akbalik wstał. Niepewnie przeniósł ciężar ciała na zranioną nogę, lekko się skrzywił, złapał oddech. Czuł ból, promieniujący na całą lewą stronę ciała aż do szyi i dalej, do policzka i zębów. Po raz milionowy widział wielkiego, fioletowego kraba bagiennego, ohydną, masywną, brzuchatą, wyłupiastooką bestię wielkości połowy latacza, wznoszącą się groźnie z piaszczystego błota przed nim. Widział siebie samego, zręcznie odsuwającego się od potwora, dumnego ze swojej błyskawicznej reakcji, odsuwającego się od zagrożenia tak szybko, że zupełnie nie zauważył drugiego, dużo mniejszego kraba, niewiele większego od dłoni, sprytnie wysuwającego ze schronienia pod krzewem śmierdziokwiatu swoje ostre jak brzytwa szczypce w kierunku jego nogi.

— Laska — warknął. — Gdzie jest moja przeklęta laska? Są już prawie w porcie!

Vroon wskazał laskę, opartą o ścianę przy drzwiach, w zwykłym miejscu. Akbalik pokuśtykał tam, wziął ją i wyszedł. Kiedy dotarł na parter, zatrzymał się, rozejrzał w jasnym świetle dnia, odetchnął głęboko i spróbował się pozbierać. Nie chciał wyglądać jak kaleka. Koronal na niego liczył. Polegał na nim.

Od drzwi budynku urzędu celnego, w którym mieściło się biuro Akbalika, na keję było może pięćdziesiąt stóp po szerokim, brukowanym placu. Akbalik poruszał się powoli, uważnie, mocno ściskając główkę laski. Miał wrażenie, że musi przebyć pięćdziesiąt mil.

W połowie drogi zdał sobie sprawę z tłustego zapachu dymu, wiszącego w powietrzu. Spojrzał na północ i ujrzał skręcony, czarny pas dymu, unoszący się w bezchmurne niebo, a dalej niewielki, czerwony język, liżący mały, kamienny budynek na wysokim na sześćdziesiąt stóp podwyższeniu. Teraz słyszał też syreny. Tak więc wariaci znowu się za to wzięli, pomyślał. To był pierwszy pożar od czterech dni. I akurat dzisiaj, kiedy statek Koronala przypłynął, właśnie w tej chwili!

Sznur Hjortów celników stał przy wejściu na nabrzeże, blokując przejście. Akbalik nie zawracał sobie głowy wyciąganiem dokumentów, po prostu spojrzał na nich groźnie i przegonił z drogi gwałtownym ruchem ręki. Przeszedł obok, nie zaszczycając ich spojrzeniem i pokuśtykał do królewskiej kei 44, przybranej na tę okazję w zielenie i złoto.

Tak, trzy statki, duży „Lord Hostirin” i dwa okręty eskorty. Gwardia honorowa Koronala zeszła właśnie po trapie i ustawiała się wzdłuż kei. Niewielki tłumek ludzi burmistrza Bannikapa stał tuż obok nich, tworząc komitet powitalny.

— Prestimion! — krzyczeli. — Prestimion! Lord Prestimion! Niech żyje Lord Prestimion!

To, co zawsze. Ależ on musiał być tym zmęczony!

I oto on, przy burcie, z Varaile i lady Therissą u boku, do połowy schowaną za synem. Za nimi, w cieniu, Akbalik ujrzał potężną postać dwugłowego maga Prestimiona, Maundiganda-Klimda. Jaka ironia losu, pomyślał Akbalik, że Prestimion, który kiedyś w ogóle nie wierzył w magię, teraz nigdzie nie rusza się bez Su-Suherisa.

W grupie był też, co zaskoczyło Akbalika, młody Dekkeret, idący przy boku lady Varaile. To była niespodzianka. Co robił Dekkeret na statku z Wyspy? Czy nie powinien wciąż być w Suvraelu i szukać na pustyni wybaczenia Bogini za to, że pozwolił umrzeć tamtej przewodniczce, albo, co było bardziej prawdopodobne, wrócić już na Zamek?

Ruszył naprzód, krzywiąc się raz po raz, bowiem każdy pospieszny krok tylko zwiększał jego cierpienie. Przepchnął się na środek i zajął miejsce przed gwardią honorową. To było miasto Bannikapa, to prawda, ale to na prośbę Akbalika przybył sam Lord Prestimion i Akbalikowi zależało na jak najszybszym zakończeniu oficjalnych bzdur. Nie zostało mu wiele cierpliwości, szczególnie, kiedy jego nogę wciąż nękał ognisty ból.

— Panie! — zawołał. — Panie!

Koronal dostrzegł go i pomachał. Akbalik wykonał znak rozbłysku gwiazd, a potem, kiedy w zasięgu wzroku pojawiła się Pani, ją też uszanował zgodnie z rytuałem. Zaczęli schodzić na keję. Burmistrz Bannikap wystąpił naprzód, jego usta już poruszały się, wygłaszając wstęp do powitalnej mowy, ale Akbalik odpędził go ostrym spojrzeniem i pierwszy podszedł do Koronala.