Выбрать главу
* * *

Skończyły się sprzeczki. Dla nich wszystkich była to kraina nowa, a w dodatku z każdą milą stawała się ona dziwniejsza i bardziej nieprzyjazna. Droga zwęziła się, aż w końcu była niewiele więcej niż niebrukowanym szlakiem. Miejscami była całkiem zarośnięta, musieli zatrzymywać się i wycinać przejazd miotaczami energii. Później wydawało się, że drogi nie ma wcale i latacze musiały przepychać się przez gąszcz, z częstymi przerwami, podczas których wycinali pnącza i drzewa, blokujące ich zupełnie.

Nie padał tu deszcz, ale okolica była bardziej wilgotna nawet niż Kajith Kabulon. Wszędzie wisiała podobna do pary mgła. Nawet z ziemi unosił się mokry opar, a przy najlżejszym dotknięciu promieni słonecznych wyrzygiwała gejzery pary. Z każdej gałęzi drzew zwisały pasożytnicze rośliny. Same drzewa wyglądały koszmarnie. Jedno sprawiało wrażenie, jakby samodzielnie tworzyło lasy, bo wypuszczało tysiące cienkich, pionowych łodyżek z pojedynczej poziomej łodygi, ciągnącej się po ziemi przed blisko milę jak czarny kabel. Inne rosło do góry korzeniami, wyrastającymi na dziesięć czy piętnaście stóp w górę i ruszającymi się, jakby próbowało złapać przelatujące ptaki. Był też trzeci gatunek, który wyglądał, jakby się roztapiał od dołu, gdyż jego pień wyrastał z dziwacznej, zdrewniałej masy, jakby roślinnego guza, szerokiego na przynajmniej pięćdziesiąt stóp i wyższego od najwyższego człowieka.

Te dziwne, niespotykane okazy flory nie stanowiły zagrożenia dla podróżnych, ale były też inne, czarujące w swoim dziwactwie, jak drzewa, których liczne żółte kwiatki zwisały na końcach długich sznurów jak latarnie i krzaki, których wiszące, niebieskoszare strąki wydawały na wietrze przyjemny odgłos dzwonków. Trochę dalej znaleźli gaj drzew, które zakwitały wszystkie naraz, o świcie. Zobaczył to Septach Melayn, który wstawał wcześnie.

— Popatrzcie! — zawołał, budząc innych, a dosłownie wszędzie wokół nich zaczęły się otwierać karmazynowe kwiaty, tworząc symfonię kolorów, pojedynczy, wspaniały akord. Przez cały dzień jechali pięknym lasem kwitnących drzew, ale o zmierzchu ich płatki zaczęły opadać z takim samym zgraniem w czasie, z jakim się otwierały. Do nocy opadły wszystkie i ziemia pokryła się różowym dywanem.

Im dalej posuwali się na zachód, tym podobne piękne chwile stawały się rzadsze, a to, co napotykali, było coraz bardziej niebezpieczne.

Najpierw pojawiło się kilka manculainów, poważnie i powoli chodzących wśród krzaków. Były to samotnicze, długonose, wielonogie stworzenia, leniwe i bojaźliwe, ze spiczastymi, czerwonymi uszami. Ich ciało pokrywały żółte, ostre jak sztylety kolce, których czarne czubki, ułamujące się pod najlżejszym dotykiem, a zdawało się, że i pod spojrzeniem, wbijały się głęboko w ciało, jakby były obdarzone wolą.

Potem zobaczyli włochate owady o dwóch rzędach złych oczu, pożywiające się ciałem małego mikkinonga, który zranił się w łapę. W parę sekund zostały z niego tylko kości. Później, na polanie, natknęli się na szybujący rój elektrycznych stworów, z których każdy był jasnym, białym błyskiem nie większym od kciuka. Kiedy poczuły, że je zauważono, wydłużyły się w pionowe, długie na dwa jardy kształty i tańczyły w nieuchwytnych grupach oddalonych o sto jardów. Zbliżył się do nich pewien nieuważny oficer, a one opadły go z radosnym buczeniem i otoczyły taką chmarą, że widać było tylko zygzaki światła, a kiedy odleciały, nie pozostało po nim nic poza sczerniałym popiołem.

Nie pojawiły się już więcej. Za to upał i wilgoć, tak trudne do zniesienia odkąd podróżni wjechali na półwysep, robiły się z każdą milą straszniejsze. Znajdowali się teraz niedaleko wybrzeża. Wiatr wiał prosto z Suvraelu, tak że palące powietrze południowego kontynentu mieszało się z parą, unoszącą się znad rozdzielającego kontynenty morza i zamieniało powietrze dolin Stoienzar w słoną zupę.

Wszelkie robactwo było tu wyjątkowo wielkie. Widzieli mięsiste stwory ze szczeciniastymi nogami i kłapiącymi szczękami, pełzające po piaszczystym błocie, które tutaj uchodziło za ziemię. Pojawiły się też pierwsze kraby bagienne, złowrogie, fioletowe skorupiaki straszliwych rozmiarów, na wpół zagrzebane w bagnistej ziemi. Tutaj też rosły osławione zwierzorośliny Stoienzar, które były umocowane w ziemi i odżywiały się przez fotosyntezę, ale miały też ramiona, które powoli się poruszały i rzędy błyszczących oczu w górnej części swoich walcowatych ciał, a pod nimi otwory gębowe. Występowały we wszystkich rozmiarach i miały niepokojący zwyczaj obracania się i gapienia, gdy obok przejeżdżały latacze. Galielber Dorn powiedział, że potrafiły pochwycić i pożreć każde małe zwierzę, które znalazło się w zasięgu ich ramion.

— Powinniśmy je wszystkie spalić — powiedział Gialaurys.

Ale miotacze energii potrzebne były do innych celów. Wjechali w krainę palm manganoza, nieładnych, pochylonych drzew, które rosły tak blisko siebie, że tworzyły ścianę niemal nie do przebicia. Drzewa te miały pęki długich, zagiętych, podobnych do piór liści, których krawędzie pokryte były bardzo ostrymi, kryształowymi komórkami. Najlżejszy powiew wiatru wystarczał, by liście te zaczynały drżeć i bujać się na boki. Wystarczało ich dotknięcie, by skaleczyć do krwi, a przy mocniejszym powiewie liść potrafił uciąć rękę, nogę czy nawet głowę.

Podróż stała się naprawdę straszna. Nie było już żadnej drogi, a jedyny sposób przejechania przez las piłowych palm polegał na wyjściu z latacza i wybiciu sobie drogi miotaczami. A każdy taki wystrzał oznaczał, że do walki z Dantiryą Sambailem pozostawało mniej amunicji.

W końcu, pomyślał Septach Melayn, trzeba będzie przedzierać się przez to pieszo i w każdej chwili być gotowym na zasadzkę i walkę wręcz z ludźmi prokuratora. A oni muszą dobrze znać teren, podczas gdy my nie znamy go wcale. Pod każdym względem mieli przewagę.

Zachował jednak te obawy dla siebie. Głośno powiedział tylko:

— Dantirya Sambail nie mógł sobie wybrać lepszego miejsca na obóz. To dokładnie w jego stylu. Wszystko tu jest tak samo uparte, złe i niebezpieczne, jak on.

11

W mieście Stoien do świtu pozostała jeszcze przynajmniej godzina. Prestimion prawie nie spał. Stał teraz przed wielkim, łukowym oknem swej sypialni na szczycie Kryształowego Pałacu i patrzył na wschód, jakby samą siłą spojrzenia mógł sprawić, że słońce wzejdzie wcześniej.

Na wschodzie, skrytym przed nim w ciemnościach, które spowijały całunem zachodni Alhanroel, kształtowano przyszłość Majipooru. Pisano historię panowania Koronala Lorda Prestimiona. Losy jego panowania miały się rozstrzygnąć w ciągu paru najbliższych tygodni. A on, jakimś cudem, był w Stoien, tysiące mil od centrum wydarzeń i biernie pozwalał innym działać w jego imieniu. Był drugoplanowym aktorem własnego przeznaczenia. Jak mógł dopuścić, by tak się stało?

Dantirya Sambail czaił się jak złośliwy pająk pośrodku sieci, którą uplótł sobie w dzikiej dżungli półwyspu Stoienzar i szykował się do rozpoczęcia dywersji i zamętu, które knuł odkąd uciekł z tuneli Sangamora. A Septach Melayn, Gialaurys i Navigorn przedzierali się w jego kierunku przez dżunglę od zachodu na czele zbrojnych sił, podczas gdy druga grupa żołnierzy przemierzała ten sam półwysep od wschodu, kierując się do tego samego celu. Tę armię powinien prowadzić sam Koronal, w najgorszym przypadku Akbalik lub Abrigant, a zamiast tego dowodził nią jakiś kapitan Pontyfikatu, którego imienia Prestimion nie potrafił zapamiętać na dłużej niż dwa dni.