Выбрать главу

Prestimiona do szału doprowadzało, że dał się uwięzić w Stoien i nie mógł zabrać ani swojej bezcennej osoby, ani swojej matki, w pobliże zagrożenia. Abrigant był teraz w Muldemar i wypełniał książęce obowiązki, które spadły na niego, gdy jego brat został Koronalem. A Akbalik, na którym Prestimion polegał tak bardzo, że zaczynał myśleć o nim jako o swoim następcy, był teraz gdzieś w centralnym Alhanroelu w drodze na Zamek, wycieńczony i być może śmiertelnie chory z powodu rany na nodze, którą odniósł w dżungli.

Było wielu kapitanów, nie tylko Akbalik, którzy mogli towarzyszyć lady Varaile podczas podróży przez Alhanroel. Akbalik podróżował z nią zamiast odgrywać kluczową rolę w ataku na obóz Dantiryi Sambaila, ponieważ jad bagiennego kraba coraz głębiej wsączał się w jego ciało, a jedyni lekarze, którzy mogli go uratować, znajdowali się na Górze Zamkowej, odległej o pół świata.

Jeśli Akbalik umrze…

Prestimion odpędził tę myśl. Miał dość rzeczy na głowie i bez rozpamiętywania takich ewentualności. Inni ukochani przyjaciele w tej chwili ryzykowali życiem w Stoienzar, gdy on siedział tu jak w klatce i szalał z frustracji, bo wiedział, że musi pozostać za linią frontu, gdzie jego święta osoba będzie osłonięta przed niebezpieczeństwami bitwy. A Dantirya Sambail na pewno wiedział, że zbliżał się decydujący moment i pewnie szykował się, by wyskoczyć ze swej kryjówki z całą swą diabelską wściekłością.

Ponad tym wszystkim wisiała złośliwa plaga szaleństwa, powoli rozprzestrzeniająca się po świecie, gotowa odebrać wszystkim zdrowy rozum, a za którą odpowiedzialny był sam Prestimion, choć pobudki miał dobre. Jaki świat stworzył tamtego dnia pod Granią Thegomar synowi, którego wkrótce miała mu urodzić Varaile? Co pozostawi po sobie Lord Prestimion światu, poza czasem, który upłynął w całkowitym chaosie? W porównaniu z tym, żałosne postępki prokuratora Ni-moya były niczym. Łatwo można było przewidzieć, że Dantirya Sambail poniesie porażkę z rąk armii, które podążały w kierunku jego obozu. Ale szaleństwo… szaleństwo… Prestimion prawie tracił zmysły, próbując znaleźć jakieś rozwiązanie.

Usłyszał pukanie do drzwi sypialni.

Odwrócił się od okna. Kto go odwiedza tak wcześnie? Co to mogło być, jeśli nie wiadomość o jakiejś katastrofie?

— Tak? — zawołał chrapliwie. — O co chodzi?

Z korytarza dobiegł głos Nilgira Sumananda.

— Mój panie, wybacz, że ci przeszkadzam, ale przybył książę Dekkeret i mówi, że musi cię niezwłocznie zobaczyć. Twierdzi, że to bardzo pilna sprawa. — Sekretarz wygłosił tę kwestię z lekkim, lecz wyraźnie słyszalnym powątpiewaniem. Inny, pewniejszy głos, powiedział ze zniecierpliwieniem:

— Nie, nie książę Dekkeret, po prostu Dekkeret.

Prestimion zmarszczył brwi. Czuł się wymięty, twarz miał zapuchniętą po niespokojnej nocy.

— Każ mu chwilę poczekać, tylko się ogarnę.

— Jeśli chcesz, mogę mu powiedzieć, żeby wrócił później.

Dekkeret chyba znów coś wyjaśniał Nilgirowi Sumanandowi, cicho, ale z niewątpliwym naciskiem. Prestimion pohamował złość. Jeśli nic nie zrobi, to może trwać cały poranek. Podszedł do drzwi i je otworzył. Nilgir Sumanand, półprzytomny z niewyspania, zamrugał do niego przepraszająco. Dekkeret stał tuż za starcem, górując nad nim jak ściana.

— Zrozum, panie — powiedział Nilgir Sumanand. — Wyrwał mnie ze snu i upierał się…

— Tak. Rozumiem. To nie kłopot. Możesz odejść, Nilgirze.

Prestimion gestem zaprosił Dekkereta do pokoju.

— Bardzo ubolewam, że godzina jest tak wczesna, mój panie — zaczął Dekkeret. — Ale mając na uwadze powagę sytuacji i wagę tego nowego zdarzenia, uznałem, że niewłaściwe będzie…

— Nieważne, Dekkerecie. Przejdź do sedna. Jeśli usłyszę jeszcze jedne uniżone przeprosiny, wybuchnę. Po prostu powiedz mi, o co chodzi.

— Dziś w nocy przybył do nas ktoś z obozu prokuratora. Sądzę, że bardzo zainteresuje cię to, co przyniósł. Zaiste, to bardzo interesujące!

— Ach, tak? — powiedział Prestimion słabym głosem. Już żałował, że pozwolił, by tak się do niego wdarto. Dantirya Sambail wysłał wiadomość. Zapewne ultimatum. Cokolwiek to było, pewnie mogło jeszcze trochę poczekać.

Dekkereta aż roznosiło ledwo skrywane podniecenie i to dodatkowo pogarszało sprawę. Prestimion poczuł nagłe niemal paraliżujące, ogromne zmęczenie. Bezsenna noc, wysiłek ostatnich tygodni, wątpliwości i oskarżenia, którymi się ostatnio bombardował — wszystko to zbierało teraz swoje żniwo. A w ruchliwej żywotności Dekkereta, w jego niezdarnej jak u źrebaka chęci dogodzenia każdemu było coś, co podkreślało wyczerpanie Prestimiona. Wciąż był stosunkowo młodym człowiekiem, ale teraz czuł się przynajmniej tak stary, jak Confalume. Było tak, jak gdyby Dekkeret wpadł tu pełen energii, wigoru i nadziei i w tych kilka chwil wyssał z Prestimiona całą witalność.

Wiedział, że rzeczą okrutną i głupią byłoby teraz odesłać Dekkereta. A choć wiadomość od prokuratora była pewnie tylko kpiącą tyradą, warto było o niej usłyszeć. Zmęczony Prestimion polecił Dekkeretowi, by mówił dalej.

— Gdy byliśmy w Wewnętrznej Świątyni, mój panie, powiedziałeś mi, że założyłeś srebrny diadem Pani, twojej matki i zajrzałeś w umysły świata tak, jak ona to co dzień robi. Mówiłeś, że to jak bycie bogiem. Opaska pozwala Pani być w jednej chwili wszędzie na Majipoorze, tak mi powiedziałeś. Ale dodałeś, że dobro korzystania z diademu ma swoje ograniczenia. Pani może wejść do umysłu śniącego i wziąć udział w jego śnie, przekazać mu swoje myśli, dać wskazówkę lub nawet pocieszyć. Nie może jednak wpływać na sam sen, ani stworzyć snu i umieścić go w śpiącym umyśle. Nie może wydawać śpiącemu poleceń, które on musi wypełnić. Czy dobrze zrozumiałem, mój panie?

Prestimion skinął głową. Panował nad sobą, ale z wielkim wysiłkiem woli.

— Powiedziałem ci wtedy, sir, że urządzenie, które wykorzystał przeciwko mnie Venghenar Barjazid w Suvraelu jest potężniejsze niż wszystko, czym dysponuje Pani i że jeśli sprzymierzy się on z Dantiryą Sambailem, wspólnie będą mogli wstrząsać światem, póki się on nie rozpadnie. Niedawno odkryliśmy, że Barjazid dotarł do obozu prokuratora i zaczął używać swojej diabelskiej maszyny do celów Dantiryi Sambaila.

Prestimion po raz drugi skinął głową.

— Mówisz mi mnóstwo rzeczy, o których już wiem, Dekkerecie. Do czego to wszystko zmierza? Mówiłeś, że przyszła wiadomość od Dantiryi Sambaila.

— Nie, panie, nigdy tego nie powiedziałem. To, co przybyło, nie jest od Dantiryi Sambaila, lecz z jego obozu i to nie wiadomość, a posłaniec. Czy mogę powiedzieć mu, żeby wszedł? Czeka pod drzwiami.

To się robi coraz bardziej tajemnicze. Prestimion dał mu pozwolenie zdawkowym ruchem ręki.

Dekkeret podszedł do drzwi i zawołał kogoś, stojącego na korytarzu.

Na progu sypialni Koronala stanął chłopiec. Piętnasto-, może szesnastoletni, smukły, opanowany, o twardym, dorosłym spojrzeniu. W jego rysach: w cienkich ustach, w wąskiej szczęce, było coś dziwnie znajomego. Wyglądał jak jakiś uliczny żebrak, był mocno opalony, ubrany w strój nieco tylko lepszy od łachmanów, a policzki i czoło pokrywały mu świeżo zagojone zadrapania, jakby niedawno przedzierał się przez kolczaste krzaki. W lewej dłoni trzymał wypchany jutowy worek.

— Mój panie — powiedział Dekkeret — oto Dinitak Barjazid, syn Venghenara Barjazida.

Prestimion aż rozkasłał się ze zdumienia.

— Jeśli to jakiś dowcip, Dekkerecie…