Выбрать главу
* * *

Z szafki pod oknem Prestimion wyjął butelkę wina z Muldemar, rzadkiego rocznika, który przywiózł do Stoien z Zamku. Hojnie napełnił ich kielichy.

— Proszę o wybaczenie, matko — powiedział, kiedy wypili kilka łyków i odstawili kielichy. — Ubolewam, że postawiłem cię w takiej niezręcznej sytuacji przy innych.

— Nie poczułam się obrażona. Jesteś Lordem Koronalem, Prestimionie. Odpowiadasz za losy tego świata. Ci ludzie zagrażają nam wszystkim i trzeba podjąć przeciwko nim działania. Pragnę zrobić co w mojej mocy, by ci w tym pomóc. Ale poprosiłeś o coś, czego nie mogę ci dać.

— Za to przepraszam, matko. Powinienem był pomyśleć, zanim przemówiłem. Dla ciebie użycie twych mocy do aktu agresji…

— Teraz to rozumiesz. — Pani uśmiechnęła się i wzięła go za rękę. Pocałowała ją lekko, zaledwie muskając ustami. — Trzeba spróbować, ze mną lub bez. Zastanawiam się, czy chłopcu uda się pokonać ojca. Wystarczył mi krótki kontakt z jego umysłem, by zrozumieć, jaki jest groźny. I zły.

— W najgorszym przypadku Dinitak go osłabi, a to też pomoże. Niespodziewany atak, osłabiający czujność… odwrócenie uwagi… dywersja… — Prestimion zadrżał. — Cóż, wkrótce się dowiemy. — Podniósł srebrny diadem Pani, który leżał na stole, tam, gdzie go położyła. Natychmiast poczuł mrowienie mocy, która się w nim kryła. — Musisz mnie lepiej wytrenować w korzystaniu z tego urządzenia. Będę również chciał nauczyć się korzystać z hełmu Barjazida. Jeśli mam siedzieć tak daleko od linii frontu, jak wszyscy się upierają, chcę móc uczestniczyć w walce tak, jak tylko będzie to możliwe, nawet na odległość.

— W tym mogę pomóc.

— Możesz? Z maszyną Barjazida również?

— Opanowanie jej nie przyjdzie ci łatwo. Ale tak, Prestimionie, udzielę ci wszelkiej pomocy, jakiej tylko mogę. Co oznacza, że sama muszę się wiele nauczyć. Co to za wino? Jest doskonałe.

Roześmiał się.

— Nie poznajesz go? Pochodzi z naszych winnic, matko!

Napiła się znów, tym razem uważniej smakując wino i poprosiła, by znów napełnił jej kielich.

— Z przyjemnością — powiedział. Po chwili dodał: — Matko, proszę, załóż znów swój diadem. Wyślij dla mnie swój umysł daleko. Są rzeczy, których muszę się dowiedzieć. Powiedz mi, jak radzi sobie moja armia w dżunglach Stoienzar i znajdź Varaile w drodze na wschód, i mojego biednego, cierpiącego Akbalika.

— Tak. Oczywiście — założyła wąską, srebrną opaskę i na chwilę zamknęła oczy, a kiedy znów je otworzyła, Prestimion zobaczył, że weszła w trans, teraz swobodnie przenosiła się po świecie. Wyglądała, jakby w ogóle nie zdawała sobie sprawy z jego obecności. Prawie nie odważał się oddychać. Nie było jej długo, a potem z jej oczu zniknęła nieobecność i znów była sobą.

Ale milczała.

— I? — powiedział Prestimion, kiedy nie mógł już dłużej wytrzymać. — Co widziałaś, matko?

— Najpierw trafiłam na Septacha Melayna. Jaki to wspaniały człowiek, zawsze czarujący, zawsze elegancki i pełen wdzięku! I jest ci ogromnie oddany.

— Jak sobie radzi?

— Był niespokojny i zmartwiony. Porusza się naprzód przez dżunglę, ale nigdzie nie znajduje wroga. Zwiadowcy wciąż przynoszą nowe informacje o obozie prokuratora, ale kiedy armia tam się udaje, nikogo nie znajdują. Jakby nikogo tam nigdy nie było.

— Chmura niewiedzy. Przy pomocy młodego Barjazida będziemy mogli ją przezwyciężyć. A Varaile, a Akbalik?

— Są bardzo daleko stąd, nieprawdaż? Są daleko za połową kontynentu.

— Mam taką nadzieję. Ale pokonanie takiej odległości nie jest dla ciebie problemem, prawda?

— Nie — przyznała i znów wprawiła się w trans. Tym razem, gdy z niego wyszła, miała zaciśnięte szczęki, a oczy niepokojąco ponure. I znowu zwlekała z opowieścią, aż Prestimion prawie oszalał. Pozbieranie się po takiej podróży zajmowało jej trochę czasu.

— Czy coś się stało? — spytał w końcu drżącym głosem. — Varaile? Dziecku?

— Nie. Z twoją żoną i dzieckiem, które nosi, jest wszystko w porządku. Ale twój przyjaciel Akbalik…

— Jego stan się pogorszył?

Pani wahała się przez chwilę.

— Jego cierpienie się skończyło, Prestimionie.

Te ciche słowa uderzyły go z bestialską siłą. Przez moment Prestimion był nimi zamroczony. Potem, powoli odzyskując władzę nad sobą, powiedział cicho:

— Posłałem go na śmierć, gdy pozwoliłem mu iść do dżungli. To nie pierwszy dobry człowiek, którego życie z mojej winy skończyło się za wcześnie. Obawiam się, że nie ostatni… Myślałem, matko, że zostanie Koronalem po mnie. Tak bardzo go szanowałem.

— Wiem, że go kochałeś. Żałuję, że przynoszę takie nowiny.

— Sam o nie prosiłem.

Skinęła głową.

— Wydaje mi się, że problemów jest więcej. Wyczułam ich ślad, kiedy wysłałam mój umysł w podróż. Pozwól, że znów spojrzę.

Po raz trzeci zapadła w trans. Prestimion opróżnił kielich i czekał. Tym razem, gdy powróciła, nie zadawał jej niecierpliwych pytań.

— Tak — odezwała się w końcu. — Tak mi się wydawało. Prestimionie, u wybrzeży Zimroelu zebrała się wielka flota. Właściwie armada. Mnóstwo statków, może i ponad sto, czeka na morzu w pobliżu Piliplok na rozkaz wypłynięcia od Dantiryi Sambaila.

— Więc o to chodzi! Przez cały ten czas po cichu zbierał armię do inwazji, a teraz są gotowi! Ale jakie to dziwne, matko, że zebrały się niezauważone, że nikt o tym nie doniósł…

— Wykryłam je z największym trudem. Poruszają się pod osłoną wiecznej nocy, nawet za dnia.

— Oczywiście! Znowu chmura niewiedzy! Pod którą skrył się przed nami nie tylko prokurator, ale i cała flota! — Prestimion wstał. Ku własnemu zdziwieniu poczuł, że ogarnia go jakiś spokój. Większość nowin była zła, ale przynajmniej usłyszał już wszystko, co najgorsze.

— Niech tak będzie — oznajmił głośno. — Wiemy w każdym razie, z jakim wrogiem się mierzymy. Musimy walczyć, prawda, matko?

* * *

— Robi się ciemno — powiedział Navigorn. — Może rozbijemy tu obóz?

— Czemu nie? — zgodził się z nim Septach Melayn. — To miejsce jest równie złe jak każde inne.

I gorsze niż niektóre, pomyślał. Szkoda, że nie było z nimi młodego Dekkereta. Jeśli wciąż miał ochotę na pokutę i karę, która pognała go w podróż do Suvraelu, ta dżungla wydałaby mu się idealna do samobiczowania. Na świecie musiało być niewiele regionów mniej gościnnych niż południowy Stoienzar.

W drodze na zachód przez półwysep widzieli nieskończoną procesję ohydy. Drzewa, które kiełkowały, wyrastały i umierały w ciągu jednego dnia — wyrastały z ziemi o świcie, w południe miały wysokość trzydziestu stóp, wypuszczały brzydkie, czarne kwiaty, które rozsiewały gryzący, szkodliwy opar i w ciągu godziny przemieniały się w napuchnięte, dojrzałe, śmiercionośne owoce, a wreszcie umierały od własnej trucizny o zmierzchu. Fioletowe kraby, wielkie jak domy, z łoskotem wypadały ze swoich kryjówek pod samym nosem wędrowców, klekocząc morderczymi szczypcami, ostrymi jak szable. Czarne ślimaki, które wypluwały czerwony kwas prosto na kostki podróżnych. I wszędzie przeklęte, wredne palmy piłowe, ohydne manganozy, radośnie machające swoimi straszliwymi liśćmi na każdego, kto ośmielił się do nich zbliżyć.