Выбрать главу

A teraz obozowisko Navigorna: szeroka, pylista, szara plaża pokryta ostrym żwirem przy suchej, żwirowej rzece. Doskonale, pomyślał Septach Melayn. Rzeka bez wody, dająca oku tylko jałową łachę małych, pokruszonych kamyków. Gdzieś pod spodem musi być woda, bo jeśli stało się i patrzyło w koryto dość długo, widać było, że kamyki poruszają się powoli i nieustannie, jakby wzdłuż biegu rzeki wlókł je podziemny strumień. Dla zabicia czasu, pomyślał, można by tu stać i łowić drogie kamienie, starać się wypatrzeć szmaragdy czy rubiny czy cokolwiek innego, niesione jak małe rybki wśród tych nieciekawych, powolnie poruszających się śmieci. Podejrzewał jednak, że trzeba by czekać pięćdziesiąt lat, zanim znalazłoby się coś ciekawego. Albo wieczność.

Gialaurys wysiadł z latacza i podszedł do niego.

— Czy zamierzamy rozbić tu obóz?

— A widziałeś jakieś lepsze miejsce?

— Tu nie ma wody.

— Ale nie ma też manganoz i bagiennych krabów — zauważył Navigorn. — Mógłbym odpocząć od nich przez jedną noc. A rano możemy udać się prosto do obozu prokuratora.

Gialaurys zaśmiał się chrapliwie i splunął.

— Nie. Tym razem naprawdę go znajdziemy. Mam przeczucie, że tak właśnie będzie.

— Tak. — Septach Melayn zgodził się z przyjacielem. — Oczywiście, że tak.

Odszedł od nich, usiadł przy brzegu rzeki, na głazie w kształcie siodła. Pokryte łuską, wielonogie stworzenia wielkości jego pięści szukały pożywienia w górnej warstwie żwiru, wkopywały się niżej, żeby wyłapać małe zwierzątka, które tam się kryły. Jakieś robaki, pomyślał, albo skorupiaki, albo oddychające powietrzem ryby tej suchej rzeki. Ryby z nogami pasowałyby do rzeki bez wody. Jedna z nich gramoliła się po żwirze i patrzyła na niego pół tuzinem jasnych, paciorkowatych oczu, jakby rozważała podbiegnięcie do jego kostki i skosztowanie jej. W Stoienzar wszystko próbowało gryźć, nawet rośliny. Septach Melayn rzucił w stwora kamieniem, nie próbując trafić, i zwierzak zniknął mu z oczu.

Obfitość nieprzyjaznej flory i fauny sprawiała, że przechodził tu bardzo ciężką próbę. Jego towarzysze musieli naprawdę cierpieć. Niezmiennie wroga przyroda tego półwyspu była tak przesadzona, że niemal zabawna, ale tylko przez jakiś czas można było znajdować rozrywkę w wyzwaniach rzucanych przez ziemię, która w każdej chwili dostarczała nowych niewygód i niebezpieczeństw. Cała ta przygoda zaczynała ich coraz bardziej męczyć. Wszystkim zdawało się już, że całe życie ścigają Dantiryę Sambaila, najpierw na wschodzie, potem w Ketheronie, Arvyandzie i Sippulgarze, a teraz ta niekończąca się wędrówka przez Stoienzar.

Właściwie jak długo tu już byli? Tygodnie? Miesiące? Jeden dzień zlewał się z drugim. Wydawało się, że wkroczyli w tę potworną okolicę wieki temu.

Już trzy razy zwiadowcy ruszali naprzód i wracali z informacją, że znaleźli obóz prokuratora. Żywe, ruchliwe miejsce, setki ludzi, namiotów, lataczy i wierzchowców, stosy zapasów — ale wszystko znikało jak widmo wieczorem, gdy armia przemieszczała się i była gotowa do ataku. Czy zwiadowcy znajdowali tylko iluzje? A może to brak obozu był iluzją?

Nieważne jak było, Septach Melayn wiedział, że musi tu działać jakaś magia. Abrakadabra magów, wpływająca na umysły, jakieś diabelskie zaklęcie. Dantirya Sambail bawił się nimi. A tymczasem niewątpliwie szykował wszystko do z dawna planowanego uderzenia, którym pragnął zemścić się na Prestimionie za to, że na tak wiele sposobów zdławił jego głód władzy.

* * *

Kolejny łuskowaty stwór z rzeki gapił się na niego z odległości może tuzina stóp. Stał na wpół wyprostowany, mnóstwem nóżek rysując w powietrzu skomplikowane wzory.

— Czy jesteś jednym ze szpiegów prokuratora? — zapytał go Septach Melayn. — Powiedz mu, że Septach Melayn przysyła podarek!

Znów rzucił kamieniem, tym razem dobrze celując. Ale jakimś cudem to małe zwierzę uniknęło pocisku, zręcznie przesuwając się w bok o zaledwie kilka cali. Dalej na niego patrzyło, jakby prowokując do kolejnej próby.

— Nieźle — pochwalił je. — Niewielu potrafi uniknąć ciosów Septacha Melayna!

Zostawił stworzenie w spokoju. Poczuł nagłą senność, choć był dopiero zmierzch. Przez moment z nią walczył, obawiając się, że rzeczne istoty oblezą go we śnie, ale potem rozpoznał znaki zbliżającego się przesłania od Pani i pozwolił sobie zapaść w sen.

W kilka zaledwie chwil wszedł we właściwy trans tam, na brzegu żwirowej rzeki. Nie był już w Stoienzar, lecz na zielonej i pokrytej liśćmi polanie wspaniałego parku Lorda Havilbove na stokach Góry Zamkowej, a Pani Wyspy Snu była z nim, matka Prestimiona, piękna lady Therissa. Mówiła mu, by niczego się nie bał, ruszał naprzód i odważnie uderzał.

Odpowiedział:

— Strach nie jest problemem, pani. Ale jak mogę uderzyć na coś, czego nie widzę?

— Pomożemy ci zobaczyć — obiecała mu Pani. — Pokażemy ci oblicze wroga. A wtedy, Septachu Melaynie, przyjdzie twój czas. Pora na działanie.

To był koniec. Chwila przeminęła. Pani odeszła. Septach Melayn otworzył oczy, zamrugał, zrozumiał, że śnił.

Przed nim stało pół tuzina łuskowatych stworzeń z rzeki. Wspięły się na żwir i stanęły półkolem, nie dalej niż dziesięć cali od jego butów, w tej swojej dziwnej, na wpół wyprostowanej pozie. Patrzył, jak machają przednimi łapkami, podobnie, jak robił to pierwszy. Wyglądało to prawie tak, jakby próbowały rzucić na niego jakiś czar. Czy miał przed sobą zebranie małych czarowników? Czy zamierzały zaraz ruszyć naprzód i zanurzyć swoje małe szczęki w jego ciele?

Chyba nie. Po prostu siedziały tam i go obserwowały. Być może były zafascynowane widokiem długonogiego człowieka, drzemiącego na głazie. Nie czuł zagrożenia. Widok tych stworzeń, ustawionych, jakby odbywały prawdziwy mały wiec, był tylko zabawny.

O ile sobie przypominał, byli to pierwsi mieszkańcy Stoienzar, którzy nie sprawiali wrażenia wrogich.

To dobry omen, pomyślał. Może sprawy zmienią się teraz na lepsze.

Może.

14

— Teraz — powiedział Prestimion. — Jeśli wszyscy jesteście gotowi, zaczynamy!

Cała czwórka zebrała się wokół niego w pokoju, pełniącym rolę punktu dowodzenia, należącym do królewskiego apartamentu Kryształowego Pałacu w Stoien: Dinitak, Dekkeret, Maundigand-Klimd i Pani Wyspy. Świtało. Szykowali się na tę chwilę nieprzerwanie i w największym skupieniu od dziesięciu dni.

Dinitak miał na głowie hełm snów. Miał być w awangardzie ataku. Pani, korzystając ze swojego srebrnego diademu, śledziła rozwój wszystkich aspektów walki i informowała o nich Prestimiona.

— Tak, mój panie, jestem gotów — powiedział młody Barjazid, bezczelnie mrugając do Prestimiona.

Chłopak zamknął oczy. Poprawił coś na brzegu hełmu. Wyrzucił swój umysł w górę i na zewnątrz, w kierunku obozu Dantiryi Sambaila.

Minęła nieskończenie długa chwila. Potem lewy policzek Dinitaka drgnął i ściągnął bok jego twarzy w brzydkim grymasie. Chłopak podniósł lewą rękę i szeroko rozczapierzył palce, które zaczęły trząść się jak liście na wietrze.

— Kieruje energię hełmu przeciwko swojemu ojcu — wymruczała Pani Wyspy. — Szuka go. Nawiązuje kontakt.

Chłopiec drżał. Drżał. Drżał. Drżał.

Dekkeret odwrócił się do Maundiganda-Klimda.

— Czy dobrze robimy? — zapytał cicho. — Wiem, jaki jest ojciec. Jeśli będzie mógł, zabije go.