— Bądź spokojny. Pani go ochroni — zapewnił go Su-Suheris.
— Naprawdę uważasz, że ona…
Prestimion machnął na nich ze złością, nakazując ciszę. Do matki powiedział:
— Czy masz też kontakt z Septachem Melaynem?
Odpowiedziała mu skinieniem głowy.
— Gdzie jest? Jak daleko od Dantiryi Sambaila?
— Bardzo, bardzo blisko. Ale o tym nie wie. Chmura niewiedzy osłania obóz prokuratora.
Dinitak Barjazid wydał z siebie ostry dźwięk, niemal skowyt. Nie wiedział chyba, że to zrobił. Oczy miał wciąż zamknięte, obie dłonie zaciśnięte w pięści, obie strony twarzy drżały mu konwulsyjnie tak, że jego rysy były powykrzywiane i wykręcone w ciągle zmieniający się, chaotyczny wzór.
— Nawiązał kontakt z ojcem — powiedziała księżna Therissa. — Ich umysły się stykają.
— I?
Ale teraz oczy Pani również były zamknięte.
Prestimion czekał. Prowadzenie bitwy na odległość, ilu, dwóch tysięcy mil? doprowadzało go do szaleństwa. Przeklinał własną bezczynność. Gdzieś tam był Dantirya Sambail, mający u boku Venghenara Barjazida w jego hełmie. Niedaleko na wschód od obozu prokuratora byli Septach Melayn, Gialaurys, Navigorn i armia, która szła za nimi przez Stoienzar. Druga armia, regiment sił Pontyfikatu, prowadzony przez oficera zwanego Guyan Daood, zbliżała się z przeciwnej strony. Tymczasem Koronal Majipooru stał bezczynnie z boku w swoim luksusowym pokoju z dala od bitwy i był tylko obserwatorem, zależnym od niesprawdzonego i prawie mu nieznanego chłopca z Suvraelu, który miał utorować drogę jego armiom i od swej matki, informującej go o wydarzeniach.
— Ojciec wie, że jest atakowany — powiedziała Pani jak w transie. — Ale nie odkrył jeszcze, przez kogo. Kiedy to zrobi… a… aaa…
Wskazała wyciągniętym palcem na drugą stronę pokoju. Prestimion zobaczył, jak Dinitak cofa się gwałtownie, jakby jego ciała dotknęło gorące ostrze, chwieje się, pochyla, niemal pada. Dekkeret podbiegł do przyjaciela, podtrzymał go, pomógł mu odzyskać równowagę. Odsuwając Dekkereta na bok, jakby był ledwie muchą, chłopak rozstawił stopy, odrzucił w tył głowę, ściągnął ramiona i pozwolił rękom zwisać swobodnie wzdłuż boków. Drżał na całym ciele. Jego dłonie otwierały się i zamykały, raz zwijały w pięści, raz sztywno prostował palce.
Z ust Dinitaka wydobył się nowy dźwięk, dziwniejszy niż poprzednio. Był chrapliwy i niski, zwierzęcy, pulsujący, nie całkiem warkot, nie całkiem skowyt. Prestimion słyszał wcześniej ten dźwięk, ale gdzie? Potem przypomniał sobie: to krokkotas, zamknięta w klatce, mordercza istota z nocnego targu w Bombifale, jedna wielka szczęka, zęby i pazury, wydawała taki sam dźwięk. Potem zrobił to jeszcze Dantirya Sambail tamtego dnia w tunelach Sangamora, też wydał z siebie warczenie krokkotasa, przerażający odgłos gniewu, nienawiści i pasji.
A teraz robił to Dinitak.
— Ojciec przemawia przez gardło chłopca — wyszeptała Pani. — Krzyczy z gniewu wzbudzonego zdradą.
Prestimion zobaczył, jak Dekkeret blednie ze strachu. Od razu wiedział, co młody chłopak musiał pomyśleć: że Venghenar Barjazid zwycięża, że lepsza znajomość maszyny myśli, jego zła, pozbawiona skrupułów natura, dzika determinacja, by zwyciężyć, muszą okazać się za dużym wyzwaniem dla Dinitaka. Być może zobaczą na własne oczy, jak chłopiec zostanie zniszczony.
Dinitak jednak wielokrotnie powtarzał im, że jest pewien sukcesu, a teraz nie miał wyboru, musiał przeć naprzód. To była droga, którą wybrali, nie mieli żadnej innej.
A Dinitak Barjazid sprawiał wrażenie, jakby znosił ciosy swojego ojca.
Przerażający warkot ustał. Podobnie najsilniejsze drgawki. Dinitak stał twardo, pogrążony w głębokim transie, z rozdętymi nozdrzami, otwartymi, lecz niewidzącymi oczami, wyszczerzonymi zębami i rozdziawionymi ustami. Wyglądał dziwnie, ale też dziwnie spokojnie, jakby przebył strefę straszliwych burz i dotarł do leżącej za nią spokojnej okolicy. Prestimion skwapliwie wychylił się do przodu.
— Powiedz mi, co się dzieje, matko!
— Tak. Tak. — Pani też była bardzo odległa. Słowa przychodziły jej z trudem. — Oni… zmagają się o władzę. Żaden… nie jest w stanie odepchnąć… drugiego. To… pat. Pat, Prestimionie.
— Gdybym tylko mógł jakoś pomóc…
— Nie. Nie ma potrzeby. Trzyma ojca w szachu. Sprawia, że nie może… nie może…
— Czego nie może, matko?
— Podtrzymać chmury niewiedzy — powiedziała księżna Therissa. Na chwilę wyszła z transu i skupiła wzrok na Prestimionie. — Ojciec nie może kontrolować obu rzeczy naraz, nie może powstrzymywać ataków syna i otaczać obozu prokuratora chmurą niewiedzy. Dlatego chmura się rozwiewa. Septach Melayn ma otwartą drogę.
Ta część dżungli nie różniła się od innych, była siedliskiem potworów. Upał. Wilgoć. Piaszczysta, mokra, bagnista gleba. Wszędzie gąszcz palm manganoza. Dziwne rośliny, na niebie dziwne ptaki, dziwne zwierzątka przyglądające się im z poszycia oczami, w których był głód, w powietrzu chmury złowrogich, bzyczących owadów, nad nimi wielkie, bezlitosne oko słońca, zajmujące połowę nieba. Pobliski ocean po lewej stronie i ściana zieleni po prawej. Gęsto zamieszkany, północny brzeg półwyspu znajdował się gdzieś za tymi drzewami, przyjemna kraina tętniących życiem portów, bogatych gospodarstw, okazałych kurortów, willi nad zatoką, lecz nikt tu nie zdawał się wierzyć, że one naprawdę istnieją. Północny brzeg mógł równie dobrze istnieć gdzieś w innym świecie.
Tutaj rośliny i zwierzęta były niestrudzonymi wrogami. Wszędzie czaiły się koszmarne, zębate i pazurzaste stwory. Raz za razem trzeba było opuszczać bezpieczne schronienie wewnątrz lataczy, wyjmować miotacze energii i wysadzać uparte plątaniny niebezpiecznych roślin o ostrych liściach, które blokowały przejazd. I po co? Po co? By gonić za niewidzialnym wrogiem, który wymykał im się ze zręcznością bagiennego ognika?
Ale dzisiaj… dzisiaj będzie inaczej. Obiecała im to Pani.
— Czujesz, że jest z tobą? — spytał Gialaurys. Tego dnia on i Septach Melayn jechali w czołowym lataczu. Navigorn był tuż za nimi.
— Tak, czuję ją.
Przesłania spływały na niego przez ostatnie półtora dnia, nieważne czy spał, czy czuwał. Było to coś, czego Septach Melayn nigdy jeszcze nie doświadczył, nawet nie wyobrażał sobie, że to możliwe. Pani była wciąż obecna w zakamarku jego umysłu, mówiła do niego cicho, często nie używając słów, po prostu dotykała go, uspokajała, pocieszała, dawała mu swoją siłę.
Była przy nim teraz.
Wstańcie przed świtem. Wyruszcie bez wahania. Jesteście bardzo blisko wroga.
— Co mówi? — dopytywał się Gialaurys. — Powiedz mi, Septachu Melaynie! Powiedz! Chcę wiedzieć! — był jak wielki, ochoczy, zbyt przyjazny, oswojony zwierzak, który właził Septachowi Melaynowi na głowę. — Czy naprawdę jesteśmy blisko? Dlaczego nic nie widać? Nawet dymu z ognisk?
— Spokojnie, Gialaurysie — powiedział Septach Melayn. Z tym wielkim mężczyzną trzeba było postępować cierpliwie. Miał dobre intencje i serce. — Chmura niewiedzy wciąż zakrywa wszystko przed nami.
— Ale Pani mówi, że się rozwieje…
— Spokojnie, Gialaurysie, spokojnie.
— Jesteś dziś bardzo dziwny, Septachu Melaynie.
— Wyjątkowo zgadzam się z tą opinią. W ogóle nie jestem sobą. Ale daj mi spokój, pozwól wysłuchać wiadomości od Pani bez akompaniamentu twojego basu, dobrze?
— Mówi do ciebie nawet teraz, gdy nie śpisz?