— Proszę — powiedział Septach Melayn tonem ciężkim od irytacji, zmęczenia i gniewu, i tym razem Gialaurys smutno poczłapał do swojej części kabiny. W milczeniu.
Wyruszyli zaraz po wchodzie słońca i teraz, godzinę później, słońce szybko pięło się w górę. Poruszali się przez dżunglę w kierunku północnozachodnim, ale wciąż pozostawali w odległości paru mil od morza. Pani, przemawiająca przez Septacha Melayna ze swojej pozycji u boku Prestimiona, wskazywała im drogę.
Septach Melayn wiedział, że w Stoien miało miejsce jakieś tajemnicze przedsięwzięcie, podjęte pod wodzą Prestimiona i z pomocą Pani. Nie miał pojęcia, na czym polegało, wiedział tylko, że znaleźli jakiś sposób, by uderzyć w Dantiryę Sambaila na odległość i że wkrótce mieli podnieść całun ciemności, który od wielu tygodni powstrzymywał Septacha Melayna i jego armię od zaatakowania wroga, po którego przybyli do tej upiornej dżungli.
Czy naprawdę tak było? A może to tylko halucynacje, stworzone przez jego mózg, wycieńczony długą podróżą? Skąd miał to wiedzieć?
Co miał robić, jeśli nie usłuchać wskazówek, które pojawiały się w jego głowie i mieć nadzieję, że były prawdziwe? Musiał przebijać się wciąż naprzód, póki ta wyprawa się nie skończy, o ile w ogóle spotka ich to szczęście.
Ależ dziwne to wszystko, pomyślał Septach Melayn, wspominając krótki i niespokojny okres dotychczasowych rządów Prestimiona. „Lord Confalume powiedział, że będę następnym Koronalem”, usłyszał od Prestimiona któregoś dnia, kiedy byli dużo młodsi, młodsi o tysiące lat. Cieszyli się wtedy, on, Gialaurys i mały diuk Svor, i pili długo w noc. Pod koniec przyszedł Akbalik i pomógł im dokończyć wino, przyszedł Navigorn i Mandrykarn, który zginął na wojnie, Abrigant i może jeszcze jeden z braci Koronala i nawet Korsibar — tak, Korsibar był wtedy z nimi, radośnie obejmował Prestimiona, jak wszyscy, bo szalony pomysł sięgnięcia po koronę nie przyszedł mu wtedy jeszcze do głowy. Tamtej nocy przyszłość malowała się w jasnych barwach. Ale potem… Uzurpacja, wojna domowa, wymazanie pamięci i te nowe kłopoty z Dantiryą Sambailem. Jak do tej pory całe rządy Prestimiona były czasem smutku i znoju. Jaki zysk z faktu, że Prestimion jest Koronalem miał ktokolwiek z nich, poza niewygodami, bólem, zmęczeniem, smutkiem po stracie drogich przyjaciół?
A teraz… teraz ta potworna, nieskończona podróż przez Stoienzar w pogoni za duchem, który nie dawał się odnaleźć…
Septach Melayn wzdrygnął się. To, jak i wszystko inne, było częścią planu Bogini. Bogini, która kiedyś wezwie ich z powrotem do Źródła, bo takie było przeznaczenie wszystkich, którzy kiedykolwiek żyli, wielkich i małych. Jakie wtedy znaczenie będzie miał fakt, że musieli znosić te chwile niewygody w dżungli, kiedy woleliby bawić się na Zamku?
Dlatego koniec narzekania. Trzeba iść wciąż naprzód, gdziekolwiek będzie trzeba. Wykonywać swoje zadanie, jakiekolwiek by ono było.
Patrzył naprzód przez okno latacza.
— Gialaurysie? — powiedział nagle.
— Powiedziałeś, że nie życzysz sobie rozmów.
— To było wcześniej. Spójrz, Gialaurysie! Spójrz tam! — Septach Melayn gwałtownie zatrzymał latacz i pokazywał na północ gwałtownymi gestami ręki z wyciągniętym wskazującym palcem.
Gialaurys spojrzał we wskazanym kierunku, przecierając oczy.
— Polana? Namioty? — wybełkotał niewyraźnie, zdumiony.
— I polana, i namioty.
— Czy myślisz, że gdzieś tam jest Dantirya Sambail?
Septach Melayn skinął głową. Trafili na skraj prawdziwej drogi, szerokiej na dwa latacze, przecinającej szlak, którym podążali na zachód. Rozpoczynała się na północy, pomiędzy gąszczami manganozy i prowadziła chyba do morza. Przez wyrwę, którą tworzyła w ścianie palm piłowych widać było żółtobrązowe namioty sporej wielkości obozowiska w środku dżungli, dokładnie takiego, jak pospiesznie improwizowane miejsca postoju, których ślady wielokrotnie znajdowali zwiadowcy.
W jego głowie rozbrzmiał słodki głos Pani, mówiącej, że dotarli do końca drogi i powinni szykować się do ataku.
Wysiadł z latacza i podszedł do stojącego za nimi pojazdu Navigorna, który wyglądał z niego ze zdumieniem.
— Widzisz? — zapytał Septach Melayn.
— Co mam widzieć? Gdzie?
— Jak to co? Obóz prokuratora! Otwórz oczy, człowieku! Jest tuż…
Ale kiedy Septach Melayn odwrócił się, by pokazać go Navigornowi, zamrugał z niezrozumienia, zasłonił usta dłonią i zakasłał z zaskoczenia.
Wszystko zniknęło. Albo może nigdy niczego tam nie było. Nie było drogi, przecinającej szlak. Nie było polany, nie było obozowiska, nic poza znajomą, zieloną ścianą palm manganoza.
— O czym ty mówisz, Septachu Melaynie? Co widzisz?
— Nic nie widzę, Navigornie. W tym cały kłopot. Widziałem go, Gialaurys też, chwilę temu… a teraz… teraz…
Septach Melayn całą duszą zawołał Panią, błagając o wyjaśnienie. Z początku nie było odpowiedzi. W ogóle jej przy nim nie było.
Potem poczuł ją znowu. Ale kiedy przyszła, jej obecność była odległa i niejasna, jakby jej siła ogromnie zmalała. Z największym trudem wyłapywał znaczenie strumienia pozbawionego słów kontaktu, który nawiązali.
Powoli zaczynał rozumieć.
To, co zobaczył przed chwilą, droga w dżungli i leżące dalej obozowisko nie było złudzeniem. Wróg, którego tak długo szukali, naprawdę znajdował się tuż za pobliskimi drzewami. Na jedną, krótką, dręczącą chwilę jego oczy mogły przebić chmurę niewiedzy, która tak długo skrywała przed nimi prokuratora.
Ale to, co zerwało chmurę, traciło siły. Wysiłek okazał się zbyt wielki. Chmura znowu opadła.
Oczywiście mogli zaryzykować atak na miejsce, gdzie wiedzieli, że kryje się Dantirya Sambail, ale równie dobrze mogliby pójść do walki z zawiązanymi oczyma. Prokurator i jego ludzie będą dla nich niewidzialni, a oni doskonale widoczni podczas ataku na wroga, którego nie byli w stanie zobaczyć.
Prestimion nie miał wątpliwości, że Dinitak się załamuje. Jego twarz była dziwnie blada mimo suvraelskiej opalenizny, oczy miał zamglone, szczupłe policzki zapadły się od niewyobrażalnego wysiłku. Trząsł się. Chwilami przyciskał palce do skroni. Hełm lekko mu się przekrzywił, ale chyba tego nie zauważał.
Walka trwała już od dwóch godzin i mieli właśnie stracić kluczowego gracza.
— Czy on wytrzyma, matko? — zapylał cicho Prestimion.
— Bardzo szybko słabnie. Był w stanie zaburzyć iluzję ojca, ale nie mógł jej rozwiać. A teraz uchodzą z niego siły.
Pani również zdradzała oznaki zmęczenia. Już na długo przed świtem z pomocą swego diademu nawiązała kontakt z Septachem Melaynem w odległej dżungli Stoienzaru i wciąż go utrzymywała, z bezpiecznej odległości obserwowała obóz Dantiryi Sambaila i łączyła się z Dinitakiem Barjazidem, który starał się wykorzystać hełm przeciwko swojemu ojcu. Wysiłek potrzebny do podtrzymania trzech mostów percepcji pozbawił ją sił.
Czy nasz atak na Dantiryę Sambaila załamie się, zanim zadamy pierwszy cios? — zadał sobie pytanie Prestimion.
Spojrzał znowu na Dinitaka. Nie było wątpliwości, że chłopak jest na granicy omdlenia. Twarz lśniła mu od potu, oczy nie skupiały się w jednym punkcie, lecz dziko latały na wszystkie strony tak, że chwilami widać było białka. Zaczął kiwać się w przód i w tył na piętach. Wydawał ciche, buczące dźwięki.
Nie było możliwości, żeby Dinitak dalej aktywnie przeciwstawiał się ojcu. Raczej Venghenar Barjazid spuszczał mu teraz srogie lanie. I w każdej chwili…