Przyszła pora, by użyć wszystkich umiejętności do jak najszybszego zakończenia walki. Septach Melayn nie chciał bawić się z Dantirya Sambailem w żadne gierki. Ten człowiek już i tak za wiele razy uniknął śmierci. Prestimion w jakiś sposób otworzył drogę do tej chwili, a on musiał teraz dokończyć dzieła. Przyszła pora szybko zakończyć życie prokuratora, pomyślał, bez skomplikowanego pojedynku, inaczej prokurator będzie miał szansę wymyślić jakąś nową zdradę.
Atakując szybko, Septach Melayn wykonał mylącą fintę w lewo, z chichotem patrząc, jak łatwo Dantirya Sambail wziął ją za prawdziwe pchnięcie. Kiedy prokurator parował fintę szablą, Septach Melayn machnął lekkim mieczem w drugą stronę i wbił jego czubek w mięśnie ręki, która trzymała sztylet. Pierwsza krew sprawiła, że w niezwykłych oczach Dantiryi Sambaila mignęła furia, a może i strach? Z wściekłym wyciem rzucił się na Septacha Melayna zadając cięcie z góry, które innego przecięłoby na pół. Septach Melayn z łatwością odskoczył, uśmiechnął się do prokuratora miło i zaatakował z jego lewej, zgrabnie wyginając nadgarstek i wbijając ostrze w żebra, pchając je, aż był pewien, że dosięgło serca.
I już, pomyślał Septach Melayn. Stało się. Ta wieża zła już nie jest między nami.
Stali przez chwilę blisko siebie, prokurator wspierał się na nim, oddychał ciężko, potem jego oddech ustał zupełnie. Jego ciałem wstrząsnął dreszcz, jak wybuch wulkanu wstrząsa ziemią, a z ust chlusnęła jasna krew. Potem wszystko ustało i Dantirya Sambail wisiał na nim martwo. Septach Melayn sięgnął do szabli, wyciągnął ją z martwej dłoni prokuratora i rzucił w bok. Lekkim pchnięciem posłał martwego Dantiryę Sambaila jej śladem.
— Tak, przerośnięty dzieciak — powiedział. — Mały laluś. Na pewno miałeś rację. Właśnie nim jestem. Żegnaj, Dantiryo Sambailu. Nie będzie nam cię brakowało.
Nie czuł jednak triumfu, jeszcze nie, tylko cichą satysfakcję i jakby zrzucił z siebie wielki ciężar. Rozejrzał się, by zobaczyć, jak radzili sobie inni.
Gialaurys walczył z trzema lub czterema ludźmi prokuratora naraz. Nie wyglądało na to, by potrzebował pomocy. W środku walki spojrzał na Septacha Melayna stojącego nad ciałem Dantiryi Sambaila i uśmiechnął się do niego radośnie, składając mu w ten sposób gratulacje.
Navigorn miał mniej szczęścia. Wracał właśnie z gąszczu manganoz i wyglądał na zrozpaczonego. Na jednym z policzków miał krwawe zadrapania.
— Przeklęty Mandralisca uciekł! Przeszedł między tymi diabelnymi palmami, jakby w ogóle ich tam nie było i zniknął. Ścigałbym go, gdyby nie te drzewa. Jak widzisz, prawie pocięły mnie na kawałki.
W tej chwili chwały Septach Melayn nie zgadzał się na rozczarowanie, nawet takie. Wesoło klepnął Navigorna po ramieniu.
— Mówi się trudno. Ale proszę, przyjacielu, nie bądź dla siebie taki surowy. Ten człowiek to demon, a na demony nie poluje się łatwo. Ale sam nie zajdzie daleko, prawda? Niech pożrą go kraby, kiedy będzie błąkać się po dżungli! — Septach Melayn wskazał na rozciągnięte wokół ciała. — Spójrz! Spójrz tylko! Tam leży prokurator! A tam Barjazid! Nasza praca jest zakończona, Navigornie. Pozostaje nam tylko troszkę posprzątać!
Prestimion, oddalony o dwa tysiące mil, odczuł przerwanie napięcia jakby zerwał się wielki kabel. Zachwiał się od niego, zatoczył w tył, nagle bardzo śpiący.
Dekkeret natychmiast był u jego boku, podtrzymując go.
— Mój panie…
— Nie potrzebuję pomocy, dziękuję. — Prestimion, uwolnił się z jego uchwytu, choć wcale nie był pewny, czy rzeczywiście jej nie potrzebuje. Nie przemówił też przesadnie przekonująco, bo Dekkeret wciąż trwał u jego boku.
Prestimionowi zdawało się, że wie, co zaszło w obozie prokuratora, ale nie był pewien do końca. Wycieńczyła go podróż przy użyciu hełmu, a także bitwa z Venghenarem Barjazidem. Był przemarznięty, jakby pływał w lodowatej wodzie, kręciło mu się w głowie. Zamknął oczy, wziął kilka głębokich wdechów i walczył o odzyskanie równowagi.
Potem spojrzał w stronę Pani. Pustym, cienkim głosem starca zapytał:
— Czy on naprawdę nie żyje?
Poważnie skinęła głową. Była blada i zmęczona. Na pewno była nie mniej wykończona od niego.
— Odszedł, nie ma co do tego wątpliwości. Zabił go Septach Melayn, prawda?
Maundigand-Klimd, do którego skierowane było to pytanie, skinął naraz obiema głowami, w pełni potwierdzając.
— Nie będzie więc drugiej wojny domowej — powiedział Prestimion, a przez zmęczenie zaczęły przebijać się pierwsze promyki radości. — Możemy za to podziękować Bogini. Ale pozostaje jeszcze wiele do zrobienia, zanim świat znowu będzie zdrów.
Dekkeret powiedział:
— Mój panie, powinieneś już zdjąć hełm. Samo noszenie go na pewno wysysa z ciebie energię. A po tym, co zrobiłeś…
— Powiedziałem, że nie skończyłem! Odsuń się, Dekkerecie! Odejdź!
Jeszcze raz położył dłoń na potencjometrze wznoszenia, zanim ktokolwiek zdołał zaprotestować, i po raz drugi poszybował w niebo.
Zastanawiał się, czy to mądre.
Tak. Póki wciąż miał siły po podróży do Stoienzaru, musiał to zrobić.
W ciszy, niczym olbrzymi ptak, płynął przez noc nad wielkimi miastami Majipooru. Błyszczały pod nim w całym swoim splendorze, Ni-moya i Stee, Pidruid i Dulorn, Khyntor, Tolaghai, Alaisor i Bailemoona.
Czuł ciężar szaleństwa. Ponad wszystkim innym wyczuwał cierpienie mnóstwa uszkodzonych, rozdartych dusz, które skrzywdzono w chwili, kiedy z pamięci świata wydarto historię wojny z Korsibarem. Jego własne serce ściskało się, gdy odczuwał zniszczenie, jakie odniósł świat, wyraźniej niż wtedy, gdy przemierzał go w diademie pani.
To, co się wtedy wydarzyło, można było teraz naprawić.
Hełm Barjazida miał nieporównywalnie większą moc niż diadem Pani. Ona mogła wspierać i pocieszać, on mógł przemieniać. I być może leczyć. Czy to było możliwe? Musiał sprawdzić. Teraz.
Dotknął chorych umysłów swoim własnym. Dotknął dwóch, trzech, tysiąca, dziesięciu tysięcy. Sklejał popękane fragmenty. Wygładzał nierówności.
Tak! Tak!
To był straszliwy wysiłek. Czuł, jak jego własne siły życiowe wypływają jak rzeka, gdy leczył tych, których dotknął. Ale to działało. Był tego pewien. Dalej i dalej wykonywał sekretną Wielką Procesję po świecie, spadał w Sippulgar, Sisivondal, Treymone, w swoim własnym Muldemar i dotykał, naprawiał, leczył.
Zadanie było olbrzymie. Wiedział, że nie skończy go w ciągu jednej podróży. Ale uparł się, że zacznie tu i teraz. Że tego dnia wyciągnie z ponurej krainy, do której sam ich zepchnął, jak najwięcej tych, których skazał na szaleństwo.
Bez planu poruszał się po świecie. Szaleństwo było wszędzie.
Zatrzymał się tu.
Tu.
Tu.
Znowu, znowu, znowu. Prestimion zlatywał, dotykał, naprawiał. Nie miał już pojęcia, czy podróżował z północy na południe, czy ze wschodu za zachód, czy był w Narabalu czy nad Velathys, czy jakimś miastem na Górze Zamkowej. Leciał dalej i dalej, niepomny na wysiłek duchowy, którego się podejmował.
— Jestem Prestimion, Lord Koronal, król namaszczony z mocy samej Bogini — powtarzał setki, tysiące razy. — Biorę was w objęcia i daję wam najgłębszą miłość, daję wam dar powrotu was samych. Jestem Prestimion… Jestem Prestimion… Jestem Prestimion… Lord Koronal…
Ale cóż to? Kontakt się urywał. Samo niebo zdawało się rozpadać na kawałki. Spadał… spadał… leciał w morze. Wirował, leciał w dół, głową naprzód, w ciemność…