Prestimion przyjrzał mu się z nieukrywanym zainteresowaniem. Tak, to był zupełnie nowy Abrigant.
— Rzeczywiście znasz tych ludzi?
— Nie osobiście, przyznaję. Ale słyszałem o nich i to z wiarygodnych źródeł. Nalegam bardzo stanowczo, bracie…
— Nie musisz nalegać, Abrigancie. Już nie. Rozbudziłeś moje wielkie zainteresowanie. Przyprowadź do mnie tych swoich magów. Chcę z nimi porozmawiać.
— Naukowców, Prestimionie, naukowców!
— Naukowców. Oczywiście. Chociaż każdy zdolny przemienić węgiel w żelazo wydaje się magiem, mnie przynajmniej. Chętnie poświęcę godzinę na dowiedzenie się czegoś o ich sztuce. Zgadzam się z twoją podstawową argumentacją: większy zasób metali oznacza większy dobrobyt Majipooru. Pytanie, czy pozyskamy więcej metalu.
— Jestem o tym przekonany, bracie.
— Zobaczymy.
Prestimion wstał. Odprowadził brata do drzwi; szli obaj po pięknej podłodze udekorowanej klepkami ghazynu, bannikopu i innych gatunków cennego drewna. Abrigant zatrzymał się w progu.
— Jeszcze jedna sprawa, Prestimionie. Czy to prawda, że nasz krewniak, Dantirya Sambail, jest więźniem na Zamku?
— A więc już o tym słyszałeś?
— Jest więźniem?
— Owszem. Siedzi sobie bezpiecznie w przytulnych tunelach Sangamora.
Abrigant uczynił święty gest.
— Nie wierzę własnym uszom, bracie. Cóż to za szaleństwo? Prokurator jest zbyt niebezpieczny, by traktować go w ten sposób.
— Właśnie dlatego, że jest niebezpieczny znalazł się tam, gdzie się znalazł.
— Ale… obrazić człowieka mającego taką władzę, tak swobodnie szafującego gniewem…
— Jeśli o obrazie mowa, to on obraził mnie, nie odwrotnie. W sposób w pełni usprawiedliwiający uwięzienie. Co do jej istoty i okoliczności, nie dotyczą one nikogo oprócz mnie. Niezależnie od tego, jaką potęgą włada prokurator Zimroelu, ja władam większą. Upewniam cię, że we właściwym czasie załatwię tę sprawę w sposób, na jaki zasługuje. Sprawiedliwości stanie się zadość. I… dziękuję ci, że zechciałeś mnie odwiedzić, bracie. Być może twa wizyta sprowadzi same dobre rzeczy, dla nas wszystkich.
6
— A ten nowy Koronal, co o nim sądzisz? — spytał Dekkeret.
— Co tu jest do sądzenia? — odpowiedziała jego kuzynka Sithelle. — To młody mężczyzna, tylko tyle wiem. Podobno inteligentny. Z czasem dowiemy się o nim wszystkiego. Aha, mówią też, że jest niski.
— Jakby miało to jakieś znaczenie. — Dekkeret prychnął pogardliwie. — Chociaż pewnie ma, przynajmniej dla ciebie. Bo nigdy się z tobą nie ożeni. Jesteś dla niego za wysoka. Nie pasowalibyście do siebie.
Szli po szerokim grzbiecie masywnego, nieprzeniknionego muru z czarnych ogromnych głazów, otaczającego ich rodzinne Normork, jedno z dwunastu Miast Zbocza, leżące nisko na Górze, z dala od Koronala i jego siedziby. Dekkeret nie miał jeszcze osiemnastu lat, był wysoki, postawny, potężnie zbudowany, szeroki w ramionach; roztaczał wokół atmosferę siły i pewności siebie. Sithelle, dwa lata od niego młodsza, niemal dorównywała mu wzrostem, lecz przy jego boku wydawała się jeszcze delikatniejsza i smuklejsza niż w rzeczywistości, niemal krucha.
Roześmiała się wesoło dźwięcznym, srebrzystym głosikiem.
— Ja miałabym poślubić Koronala? Doprawdy wierzysz, że taka myśl postała mi w głowie?
— Oczywiście, że postała. Wszystkie dziewczyny na całym Majipoorze myślą teraz tylko o tym. „Lord Prestimion jest młody, przystojny i samotny, prędzej czy później wybierze sobie towarzyszkę życia, więc dlaczego nie miałabym być nią ja?”. Nie mam racji, Sithelle? Nie, oczywiście, że nie. Nigdy nie mam racji. A ty nigdy nie przyznałabyś się, że jesteś nim zainteresowana, nawet gdybyś była, prawda?
— Co też opowiadasz! Koronalowie nie żenią się ze zwykłymi dziewczynami. — Dziewczyna wzięła go pod rękę. — Jesteś głupi, Dekkerecie. Jak zawsze.
Dekkeret i Sithelle byli najlepszymi przyjaciółmi na świecie. Na tym polegał problem, bo obie rodziny miały nadzieję, że kiedyś wezmą ślub, a oni dorastając razem uważali się za rodzeństwo, za brata i siostrę. Ona była ładną dziewczyną, o długich, gęstych, kręconych włosach koloru płomienia i błyszczących, przekornych szaroniebieskich oczach, Dekkeret wiedział jednak, że jego małżeństwo z nią jest mniej więcej tak prawdopodobne, jak… no, powiedzmy, jej małżeństwo z Lordem Prestimionem. A nawet nie tak prawdopodobne, ponieważ istniała przecież szansa, choćby mała, że Sithelle pozna kiedyś Koronala i spodoba mu się, podczas gdy nie było szansy, by on sam wybrał ją dla siebie.
Przez długą chwilę szli w milczeniu. Mur był tak szeroki, że prowadzącą jego wierzchem drogą mogło iść i dziesięć osób obok siebie, ale w tej chwili nie było tu tłoku. Robiło się późno, nadchodziła godzina długich cieni. Zielonozłota kula słońca wisiała nisko na niebie i już za chwilę miała skryć się przed ich wzrokiem za potężną, bijącą w niebo masą Zamku.
— Popatrz. — Dekkeret wyciągnął rękę i wskazał w dół, na miasto. Stali w miejscu, gdzie mur, idąc za kształtem skalistych zboczy Góry, wybiegał na zewnątrz, omijając wysuniętą daleko kamienną ostrogę. W wytworzonej przez nią niszy stał starożytny pałac hrabiów Normork, niski, przysadzisty, niemal bezokienny prostokątny budynek, zwieńczony sześcioma groźnie wyglądającym wieżyczkami. Wyglądał bardziej na fortecę niż rezydencję, czym nie odróżniał się od samego miasta, sprawiającego wrażenie dobrze zabezpieczonego przed interwencją z zewnątrz, obróconego do środka, bezpiecznego i dobrze strzeżonego. Zupełnie jakby budowniczy mieli na względzie przede wszystkim możliwość ataku, wychodzącego z jakiegoś pobliskiego siedziska, i traktowali ją jako ciągłe zagrożenie. Sam mur zewnętrzny, z którego Normork słynęło przede wszystkim, zamykał je niczym skorupa żółwia, tak potężny, że można niemal było uznać właściwe miasto za dodatek do niego.
W murze wybito tylko jedną bramę, wąską i niską, od niepamiętnych czasów zamykaną wieczorem, tak że wędrowcy, którzy nie zdążyli wjechać do Normork przed zachodem słońca musieli nocować pod murami. Powiadano, że sam mur wzorowany był na innym, także zbudowanym z wielkich głazów, teraz niemal w całości leżącym w ruinie, a niegdyś chroniącym prehistoryczną stolicę Metamorfów, Velalisier. Lecz przecież ostatnią wojnę prowadzono na Majipoorze przed tysiącami lat i Dekkeret zastanawiał się często, przeciwko komu zamierzano bronić się za tak imponującym wałem.
— Chodzi ci o pałac? — upewniła się Sithelle. — Widzisz tam coś niezwykłego?
Z płaskiej, niezdobionej fasady zwisały długie żółte chorągwie.
— Nadal są w żałobie — zauważył Dekkeret.
— A nie powinni? Przecież hrabia i jego brat zginęli całkiem niedawno.
— Popatrz, a mnie się wydaje, że dawno. Przed kilkoma miesiącami.
— Skąd! Zaledwie przed kilkoma tygodniami. Wiem, wydaje się, że minęło więcej czasu, ale to naprawdę tylko tygodnie.