— Jest tego więcej? — spytał.
— O tak. O wiele więcej.
Podłoga budynku, w którym znajdował się targ, wydawała się pochylać i prowadzić w dół. Najwyraźniej schodzili do podziemnej części targowiska.
Było tu więcej dymu, od którego powietrze było bardziej stęchłe. Oprócz handlu uprawiano tu także rozrywki. Żonglerzy, grupa czterorękich Skandarów, miotali w siebie nożami, kulami i płonącymi pochodniami zapomniawszy najwyraźniej o całym świecie. Muzycy, przycupnięci nad miseczkami na datki, grali na skrzypcach, bębenkach i rikkitawmach nie zwracając uwagi na wszechobecny hałas. Zwykli, „magicy” prezentowali nie mające żadnych pretensji do bycia magią kuglarskie sztuczki z wężami, różnobarwnymi chusteczkami, zamkniętymi na cztery spusty skrzynkami i nożami, które miały im przebijać gardła. Skrybowie nawoływali tych, którzy chcieli napisać list, lecz nie posiedli sztuki pisania, nosiciele wody, obwieszeni błyszczącymi sakwami, obiecywali ukoić pragnienie spragnionych, mali chłopcy o błyszczących oczach zapraszali przechodzących do zrobienia majątku w grze polegającej na szybkim manipulowaniu pękami gałązek.
Prestimion uświadomił sobie nagle, że pośrodku całego tego zamieszania istnieje strefa ciszy, że przez sam środek tłumu przebiega linia cichych, stłumionych szeptów. Nie od razu zorientował się, co wywołuje tak zdumiewający efekt, lecz po chwili Septach Melayn wskazał mu dwie postaci w mundurach oficjeli Pontyfikatu idących przed siebie powoli, niewzruszenie, ciągnąc za sobą falę niepewności, nawet strachu. Jednym z nich był Hjort o szorstkiej skórze, szerokiej, nadętej gębie i wyłupiastych oczach, charakterystycznych dla jego gatunku. Jak oni wszyscy trzymał się demonstracyjnie, przesadnie prosto, przez co w oczach wszystkich innych mieszkańców Majipooru Hjortowie uchodzili za pompatycznych, nadętych i śmiesznie zarozumiałych, choć ten sposób poruszania się był naturalny dla ich rasy o tęgich ciałach i nisko umieszczonym środku ciężkości. Z jego ramienia zwisała wielka waga szalkowa, która Prestimionowi wydała się bardziej oznaką władzy niż czymś, co bywa używane w praktyce.
Znacznie większą konsternację wydawała się wywoływać druga postać, a mianowicie mężczyzna z rasy Su-Suherisów, niesamowicie wysoki, dorównujący chyba wzrostem Skandarom, z dwiema łysymi, niezmiernie wydłużonymi głowami o zimnych oczach, umieszczonymi na długiej na pół metra, rozwidlającej się, cienkiej szyi. Sprawiał on bardzo niepokojące wrażenie. Su-Suherisowie zawsze niepokoili. Jak Hjortowie nie mogli nic poradzić na to, że przedstawicielom innych ras wydawali się zawsze karykaturalnie tędzy, a z tymi swoimi wulgarnymi rysami, szorstką skórą koloru popiołu i wybałuszonymi ślepiami także śmiesznie brzydcy, tak i Su-Suherisowie przez dwie lśniące blade głowy musieli wydawać się groźni i obcy na tym świecie jak żadna inna rasa.
— Inspektor miar i wag — powiedział Septach Melayn odpowiadając na niewypowiedziane pytanie przyjaciela.
— Tu? Zdaje się, że mówiłeś mi, że tego targowiska nie nadzoruje żadna rządowa agencja.
— Bo i nie nadzoruje. A jednak działają tu inspektorzy. To ich własne, prywatne przedsięwzięcie, pracują w wolnym czasie. Każą handlarzom dowodzić, że ich wagi i ceny są uczciwe, a jeśli trafi się ktoś, kto tego dowieść nie może, zabierają go na zewnątrz, gdzie zostaje on wychłostany przez innych handlarzy. Pobierają za to wynagrodzenie. Nikt tu nie chce widzieć niczego niewłaściwego.
— Ale przecież tu wszystko jest niewłaściwe.
— Och, nie dla nich przecież — zaprotestował Melayn.
Istotnie, ten świat istniał sam w sobie i dla siebie, Nocne Targowisko w Bombifale wykraczało poza granice Majipooru, nad którym władzy nie mieli ani Koronal, ani Pontifex.
Inspektor miar i wag, wraz ze swym przybocznym Hjortem, godnie i powoli szli dalej, w głąb targowiska. Prestimion i Septach Melayn ruszyli w ślad za nimi.
W tym miejscu swe stoiska mieli sprzedawcy akcesoriów koniecznych w sztuce wieszczenia i przewidywania przyszłości. Prestimion rozpoznawał niektóre z nich dzięki treningowi, jaki przeszedł w Triggoin. Skrząca się substancja w małych płóciennych zawiniątkach nosiła nazwę pyłu zemzem, osypanie nim poważnie chorego zdradzało, jak też rozwijać się będzie choroba, na którą cierpi. Pochodził z Velalisier, nawiedzonej, zrujnowanej stolicy pradawnych Metamorfów. Małe, wyglądające jak spalone ciasteczka nosiły nazwę rukka i miały wpływ na przebieg miłosnej przygody, a lepkie błoto z Pływającej Wyspy Masulind pomagało w zawarciu korzystnej transakcji handlowej. Sproszkowany aloes delem pomagał określić płodne dni kobiety, wywołując na jej piersiach cienkie czerwone kręgi. I jeszcze coś, takie dziwne…
— Bezwartościowa zabawka, panie — powiedział ktoś stojący po jego lewej stronie głębokim, dźwięcznym głosem, dobiegającym z bardzo wysoka. — Lepiej zrobisz nie poświęcając temu czemuś swej cennej uwagi.
Prestimion trzymał w dłoniach urządzenie w postaci magicznego kwadratu, które w rękach fachowca miało podobno udzielać odpowiedzi na wszelkie pytania, lecz w formie numerycznej, wymagającej odkodowania. Zdziwiło go, więc wziął je ze straganu, by bliżej się mu przyjrzeć. Usłyszawszy głos, którego się nie spodziewał, odrzucił urządzenie na stragan jakby parzyło niczym rozpalone węgle i spojrzał na mówiącego.
Był to kolejny Su-Suheris, wysoki, o skórze barwy kości, ubrany w prosty czarny płaszcz przepasany czerwoną szarfą. Jego lewa głowa przyglądała mu się chłodno, beznamiętnie, druga zaś patrzyła bez zainteresowania w zupełnie innym kierunku.
Prestimion poczuł przede wszystkim zakłopotanie i niesmak.
Trudno było czuć się swobodnie w towarzystwie tych dwugłowych istot, tak dziwnie wyglądały i się zachowywały. O wiele łatwiej przychodziło przyzwyczaić się do równie wielkich, kudłatych, czterorękich Skandarów lub małych Vroonów z ich wieloma mackami, albo nawet gadzich Ghayrogów, którzy w tak wielkiej liczbie osiedlili się na drugim kontynencie. Skandarowie, Vroonowie i Ghayrogowie też nie przypominali ludzi, ale przynajmniej nosili na karku jedną głowę.
Poza tym Prestimion miał własne powody, by nie kochać Su-Suherisów. Sanibak-Thastimoon, osobisty czarnoksiężnik Korsibara, należał do tej właśnie rasy. To on, ze swym lodowato zimnym zachowaniem, bardziej niż ktokolwiek winny był wepchnięcia słabego, podatnego na wpływy Korsibara na drogę wiodącą przez uzurpację tronu do wojny, fałszywie przepowiadając mu wspaniałe zwycięstwo. To przede wszystkim dzięki jego zaklęciom siłom Korsibara udało się utrzymywać przewagę w wojnie tak długo. I to on, w ostatnich chwilach decydującej bitwy, zaatakowany przez zwyciężonego już, zdesperowanego uzurpatora, zabił Korsibara i jego siostrę Thismet, gdy zrozpaczona rzuciła się na niego z mieczem, wyjętym z ręki poległego brata.
Ale Sanibak-Thastimoon zginął w chwilę później od ciosu Septacha Melayna. Sam fakt jego istnienia usunięty został wraz z tylu innymi rzeczami i zdarzeniami przez czarnoksiężników, którzy wymazali wojnę ze zbiorowej pamięci Majipooru. Ten Su-Suheris z pewnością nie był Sanibakiem i trudno przecież obciążyć go winami jego krewniaka. Poza tym, przypomniał sobie Prestimion, Su-Suherisowie są pełnoprawnymi obywatelami tego świata. Nie jest jego rolą traktowanie ich z pogardą.
Zachował więc spokój i spytał: