Выбрать главу

— Zapewne masz powód, by nie ufać tym maszynkom?

— To, co czuję, panie, należałoby nazwać raczej pogardą niż nieufnością. Są bezużyteczne. Jak większość towaru, oferowanego tu na sprzedaż. — Dwugłowa istota wyciągnęła przed siebie długie, chude ramię, obejmując tym gestem całą widoczną część targu. — Istnieje prawdziwa sztuka wieszczenia i istnieje ta inna, a tu mamy w zasadzie wyłącznie godne pogardy, bezużyteczne narzędzia, wytworzone dla oszukania głupich ludzi.

Prestimion skinął głową. Podniósł głowę i patrząc w zimne, szmaragdowe oczy tej tak obcej mu istoty spytał cicho:

— Dwukrotnie nazwałeś mnie panem. Dlaczego?

Su-Suheris spojrzał na niego, zdziwiony.

— Ależ dlatego, że należy tak się do ciebie zwracać, panie. — Kościste palce rozwarły się, czyniąc gest rozbłysku gwiazd. — Czyż nie tak?

Septach Melayn przysunął się do nich. Dłoń trzymał na rękojeści miecza, twarz skrzywioną miał we wrogim grymasie.

— Przyjacielu, uwierz mi, że bardzo się mylisz. Lepiej będzie dla ciebie, jeśli zaniechasz rozmowy w tym tonie.

Obie głowy obdarzyły uwagą Prestimiona, czworo oczu patrzyło z wielkiej wysokości na jego niewysoką, lecz mocno zbudowaną postać. Głosem, którego nie był w stanie usłyszeć nikt poza nimi, lewa głowa powiedziała:

— Mój dobry panie, wybacz mi, jeśli w czymś pobłądziłem. Twa tożsamość jest przecież oczywista. Nie wiedziałem, że chcesz pozostać nierozpoznany.

— Oczywista? — Prestimion przeczesał palcami sztuczną brodę, pociągnął za włosy peruki. — Czyżbyś rozpoznawał moje rysy pod tym przykryciem?

— Rozpoznaję twą naturę i pozycję bez najmniejszego kłopotu, panie. Oraz naturę i pozycję stojącego obok ciebie Wysokiego Doradcy Septacha Melayna. Nie skryją ich fałszywe brody i peruki, a przynajmniej nie ukryją ich przede mną.

— A ty, kim jesteś? — spytał Melayn.

Dwie głowy pochyliły się jednocześnie w dworskim ukłonie.

— Nazywam się Maundigand-Klimd — przedstawił się Su-Suheris jak prawdziwy światowiec. Tym razem przemówiła prawa głowa. — Z zawodu jestem czarnoksiężnikiem. Kiedy obliczenia powiedziały mi, że będziesz tu dziś, uznałem za stosowne i pożądane pojawić się u twego boku.

— Obliczenia, co?

— Przyznaję, że nieco inne niż te, jakie przeprowadza się na tych tu maszynkach. — Maundigand-Klimd roześmiał się z chłodną pogardą, wskazując gestem magiczne kwadraty, tak interesujące Prestimiona. — One tylko udają magię, w dodatku bardzo nieudolnie. W sercu moich przepowiedni miejsce ma prawdziwa matematyka.

— A więc przewidujesz przyszłość naukowo.

— Z pewnością jest to nauka, szlachetny.

Słysząc ten tytuł Prestimion zerknął na przyjaciela, ale jego twarz pozostała nieruchoma. Do Maundiganda-Klimda powiedział:

— A więc nie było nic przypadkowego w tym, że pojawiłeś się przy mnie właśnie w tej chwili?

— Och, panie… — Mag uśmiechnął się i bardziej przypominało to zwykły, normalny uśmiech niż wszystko, co kiedykolwiek widział na twarzy Su-Suherisa. — To, co nazywamy przypadkiem, nie istnieje.

8

— Proszę tędy, jeśli pozwolisz, Lordzie Prestimionie — powiedział Navigorn z Hoikmar.

Obaj stali przy wejściu do tuneli Lorda Sangamora, niezwykle skomplikowanego labiryntu podziemnych komnat o świecących jasno ścianach, które Koronal sprzed tysiącleci kazał wyryć w zachodnim zboczu Zamkowej Góry.

— Nie sądzę, byś miał okazję być tu kiedyś, szlachetny — mówił dalej Navigorn — a to doprawdy niezwykłe miejsce.

— Odwiedziłem je raz, z ojcem, kiedy byłem małym chłopcem. Chciał, żebym obejrzał sobie barwy ścian. Tuneli nie używano jako więzienia przynajmniej od kilkuset lat.

— Od czasów Lorda Amyntilira. — Wartownik na służbie na ich widok odstąpił o krok. Navigorn położył dłoń na metalowej płytce przy framudze i drzwi rozsunęły się przed nimi na wąski korytarz, prowadzący do właściwych tuneli. — Ale cóż to za wspaniałe lochy! Jak widzisz, wejść tu można tylko przez łatwy do obstawienia korytarz. Potem, cały czas pod ziemią, dochodzimy do Szczytu Sangamora, wznoszącego się ze zbocza góry w taki sposób, że nie sposób się nań wspiąć, a dotrzeć do niego można tylko pod ziemią.

— Owszem — przyznał Prestimion. — Bardzo pomysłowe.

Nie zamierzał poinformować Navigorna, że jest to jego trzecia wizyta w tunelach, i że zaledwie dwa lata temu to on był tu więźniem, pierwszym od stuleci, aresztowanym przez Korsibara. Powieszono go za nadgarstki i kostki na ścianie kamiennej sali, której ściany emitowały potężne, zmienne błyski jaskrawoczerwonego światła, widoczne nawet przez zamknięte powieki. Światło to, docierające falami do jego mózgu, atakowało go tak bezlitośnie, że nieomal oszalał.

Nie miał pojęcia, jak długo go więziono. Co najmniej trzy, cztery tygodnie, choć jemu wydawało się, że trwało to miesiące, a nawet lata. Wyszedł na wolność słaby, roztrzęsiony, potrzebował wiele czasu, by znów dojść do siebie.

Navigorn nic jednak o tym nie wiedział. Pobyt w tunelach Sangamora był jeszcze jednym z wielu zdarzeń, wymazanych zaklęciem z pamięci mieszkańców Majipooru. Wszystkich, ale nie jego. Gdyby tylko i on mógł zapomnieć! Ale nie, wspomnienie tych strasznych chwil pozostanie z nim na zawsze.

Teraz jednak nie był więźniem, lecz Koronalem. Navigorn wprowadził go do środka, cały czas przemawiając niczym przewodnik. Prestimiona rozbawiło to, jak dobrze poczuł się w roli więziennego strażnika.

— Jak widzisz, panie, ściany wyłożone są materiałem przypominającym kamień, choć w istocie sztucznie wytworzonym. Jego cechą charakterystyczną jest to, że nieustannie wydziela z siebie wielkie ilości barwnego światła. Jest to jeden z tych naukowych sekretów starożytnych, który nie dotrwał do naszych czasów.

— Jeden z wielu, choć muszę przyznać, że ten nie wydaje mi się szczególnie użyteczny.

— Te kolory są jednak piękne.

— Mogą się podobać tylko do pewnego momentu. Potrafię wyobrazić sobie, że przychodzi chwila, kiedy zaczynają doprowadzać do furii, silne i nie dające się wyłączyć.

— Być może, jednak przez kilka chwil…

No cóż, jego, Prestimiona, Korsibar więził znacznie dłużej niż przez kilka chwil, aż wreszcie powtarzające się nieustannie, dzień po dniu, noc po nocy, bezlitosne rozbłyski rubinowego światła okazały się niemal zabójcze. Prestimion nie znalazł w sobie tyle złości, by skazać Dantiryę Sambaila na to samo, więc dopilnował, by znalazł się on w jednej z wygodniejszych komnat.

Wiedział, że po Zamku krążą najbardziej nieprawdopodobne plotki. Dantirya Sambail miał leżeć skrępowany we dnie i w nocy, w najgorszej, najposępniejszej norze, znosząc najwymyślniejsze tortury. Tymczasem prawda wyglądała całkiem inaczej. Nie założono mu więzów, nie przykuto do ściany jak Prestimiona, lecz oddano do dyspozycji dużą salę, w której miał pełną swobodę ruchów, wyposażoną w łóżko, sofę i biurko. Promieniowanie ścian też mu nie przeszkadzało, było łagodne, pastelowozielone, w niczym nie przypominało gwałtownych fal oślepiającej, atakującej mózg i paraliżującej ducha czerwieni, które Prestimion zmuszony był znosić tak długo.

Koronal nie uznał jednak za stosowne zaprzeczać plotkom. Niech każdy wierzy w to, w co chce wierzyć. O Dantiryi Sambailu i jego losach nie miał zamiaru dyskutować z nikim, wcale nie jest źle, jeśli nowy Koronal wzbudzi w swym bezpośrednim otoczeniu odrobinę niepokoju.

Wraz z Navigornem przeszedł przez sferę rozmytego, mlecznozielonego, falującego światła, ciężkiego jak woda na dnie oceanu i światła jadowicie pomarańczowego, ostrego jak klinga, a także światła barwy ochry, rozjarzającego się i gasnącego z siłą potężnych, stłumionych bębnów. Szli w górę po spirali, wspinając się na kamienny sztylet Szczytu Sangamora; przez moment, na szczęście krótki jak mgnienie oka, Prestimiona uderzyło rubinowoczerwone światło jego starej celi. Sąsiednia błyszczała jakby była wyłożona świeżo wytopioną miedzią. Potem barwy złagodniały: hiacyntowo-niebieska, akwamaryna, blady fiolet.