Przyszła wreszcie kolej na łagodną, żółtawą zieleń chartreuse i Koronal stanął na progu celi, w której przetrzymywany był prokurator Ni-moya.
Odkładał wizytę u prokuratora tak długo, jak tylko było to możliwe, a wiedział, że dłużej nie może jej już odkładać. Przyszedł czas, by uznać wreszcie prosty fakt: Dantirya Sambail przetrzymywany jest jako oskarżony o przestępstwa główne i pomniejsze naruszenia prawa, o których nie miał jednak zielonego pojęcia. Nadal nie wiedział, jak poradzi sobie z nieuniknionym paradoksem tej sytuacji, rozumiał jednak, że nie może już się do niego nie odnieść.
Navigorn długo i cierpliwie otwierał skomplikowane zamki drzwi, a kiedy skończył, prokurator pozdrowił Koronala serdecznym: „Ach, kuzynie!”
— Powiedzieli mi, że mam dziś oczekiwać twych odwiedzin — mówił dalej — ale myślałem, że żartują albo chcą we mnie wzbudzić próżne nadzieje. Jak to miło widzieć znów twoją młodą, przystojną twarz, Prestimionie! Ale, ale… powinienem przecież nazywać cię Lordem Prestimionem, prawda? Jak rozumiem koronowano cię już, zasiadłeś na tronie, choć przez jakieś przeoczenie nie zaproszono mnie na uroczystość.
Prokurator uśmiechnął się rozbrajająco, wyciągnął ręce, spięte łańcuchem zamkniętym obręczami na nadgarstkach, pokręcił palcami w dobrodusznej karykaturze gestu rozbłysku gwiazd.
Prestimion wiedział, że po pierwszym w tych okolicznościach spotkaniu twarzą w twarz z Dantiryą Sambailem może spodziewać się wszystkiego, ale ten pokaz uroczej jowialności nie plasował się wysoko na liście oczekiwanych reakcji. Właśnie dlatego kazał skrępować mu ręce na czas odwiedzin, bowiem prokurator Zimroelu miał siłę byka i wściekły z powodu uwięzienia był w stanie rzucić się w morderczej furii nawet na samego Koronala Majipooru, gdy tylko ten przekroczy próg jego celi.
Ale nie. Dantirya Sambail uśmiechał się uroczo, oczy błyszczały mu humorem, jakby rozmawiali przy stole w gospodzie, a Lord Prestimion był jego ulubionym gościem.
— Rozkuj go — polecił Navigornowi.
Po krótkiej chwili wahania Navigorn wykonał polecenie. Prestimion zachował czujność, był gotów do obrony na wypadek, gdyby dobry humor więźnia zmienił się nagle w niepohamowaną wściekłość i gdyby chciał skorzystać z uzyskanej swobody ruchów. Ale prokurator nie ruszył się z miejsca, stał w przeciwległym krańcu celi, pomiędzy długą, niską kanapą a biurkiem o falistej linii, na którego blacie leżały rzucone niedbale książki. Był rozluźniony, swobodny. A jednak Prestimion doskonale wiedział, jak gorący płomień urazy szaleje teraz w duszy kuzyna.
Ze ścian bił jednostajny, bladozielony blask. Otaczał i łagodnie obmywał wszystko, co znalazło się w jego zasięgu.
— Miło mi wiedzieć, że twa komnata należy do przyjemnych, kuzynie. Mam wrażenie, że w tunelach znalazłoby się wiele gorszych miejsc.
— Doprawdy, Prestimionie? Nie wiem nic na ten temat. Ale oczywiście, oczywiście… całkiem tu miło… i ta delikatna zieleń, którą oddają ściany… eleganckie meble, podłoga z doskonale gładzonego kamienia, którą codziennie szlifuję, spacerując po niej tam i z powrotem. Mogłeś potraktować mnie znacznie mniej uprzejmie.
Miękki, cichy głos nie w pełni maskował obecną w nim furię. Prestimion obserwował Dantiryę Sambaila bardzo uważnie. Nie patrzył mu w oczy od tego strasznego dnia pod Granią Thegomar kiedy — w trakcie bitwy kończącej się klęską nieżyjącego już Korsibara — stanął on przed nim z mieczem w jednej ręce i toporem w drugiej i wyzwał go do walki, której stawką miał być tron Koronala. I omal go nie obalił uderzeniem płazem miecza w żebra, choć w końcu to Prestimion zwyciężył, przecinając rapierem ścięgna ręki trzymającej topór, a potem zostawiając długą ranę na ręce uzbrojonej w miecz. Mimo iż Dantirya Sambail ubrany był w luźną, marszczoną bluzę ze złotego jedwabiu widać było, że nadal nosi opatrunki, choć rany miały czas się zagoić.
Był to człowiek w średnim wieku, wręcz wspaniały w swej brzydocie, przysadzisty i ciężki, z wielką głową na grubej szyi, szeroki w ramionach. Twarz miał bladą, całą upstrzoną jaskrawoczerwonymi piegami, włosy rude, niemal pomarańczowe, sztywne, sterczące i bardzo gęste, wiszące mu frędzlami nad wysokim, wypukłym czołem, brodę spiczastą, szeroki mięsisty nos i okrutne usta. Była to twarz straszliwej bestii, z której wyglądały na człowieka przedziwnie łagodne, fiołkowoszare oczy o nieprawdopodobnie ciepłym, łagodnym, pełnym sympatii i współczucia spojrzeniu. Kontrast między jego wrażliwością a gwałtownością rysów był w tym człowieku najstraszniejszy, świadcząc o tym, że mamy oto do czynienia z człowiekiem zdolnym pojąć pełną gamę ludzkich uczuć… i wykorzystać je wszystkie w służbie swej niepohamowanej zachłanności.
Dantirya Sambail stał w tej chwili w charakterystycznej dla niego pozycji, z wyzywająco wysuniętą wielką głową, wypiętą piersią i szeroko rozstawionymi krótkimi nogami, gwarantującymi doskonałe utrzymanie równowagi. Był gotów do ataku zawsze, nawet wtedy, kiedy odpoczywał. Zimroelem, kontynentem, na którym się urodził, rządził jak udzielny, niezależny władca ze swej rezydencji w wielkim mieście Ni-moya, jego władztwo wydawało się niezmierzone, a jednak najwyraźniej mu to nie wystarczało. Pragnął nie tronu kontynentu, lecz Majipooru, a co najmniej prawa wyznaczania jego władcy. On i Prestimion byli kuzynami drugiego stopnia i od zawsze udawali, że stosunki między nimi są kordialne, choć nigdy takie nie były.
Mijały chwile, a Prestimion milczał. Przemówił Dantirya Sambail, nadal cichym, kpiącym głosem. Jego samokontrola budziła podziw.
— Czy uczynisz mi zaszczyt, panie, i raczysz mnie oświecić jak długo jeszcze będę się cieszył twą gościnnością w tym miejscu?
— Nie zostało to jeszcze ustalone, Dantiryo Sambailu.
— Sprawy wagi państwowej wymagają mej obecności na Zimroelu.
— Niewątpliwie. Najpierw jednak musimy rozważyć kwestie twej winy i kary. Dopiero później zezwolę ci powrócić do rządów na Zimroelu… jeśli w ogóle ci na nie pozwolę.
— Ach. — Głos prokuratora zabrzmiał bardzo poważnie, jakby dyskutowali wymagania przy produkcji najlepszych win, lub hodowli bidlaków. — Mówisz o mojej winie. O karze. Powiedz mi więc, czego jestem winny? W jaki sposób zamierzasz mnie ukarać? Spodziewam się, że w swej łaskawości zechcesz wyjaśnić tę drobną, nieważną zagadkę.
Prestimion zerknął na Navigorna spod oka.
— Chcę porozmawiać z prokuratorem w cztery oczy — powiedział. — To nie potrwa długo.
Navigorn zmarszczył brwi. On był uzbrojony, Koronal nie. Rzucił okiem na leżące luzem łańcuchy, krępujące dłonie więźnia. Prestimion potrząsnął głową, więc odwrócił się posłusznie i wyszedł.
Jeśli prokurator ma go zaatakować to teraz, co do tego nie można było mieć wątpliwości. Przy potężnie zbudowanym, o dobre pół głowy wyższym krewniaku Koronal sprawiał wrażenie wręcz delikatnego. Wyglądało jednak na to, że prokuratorowi nie wpadła do głowy tak szaleńcza myśl. Owszem, nie zrezygnował z agresywnej pozy, ale też nie ruszył się z miejsca pod przeciwną ścianą celi, a jego zwodniczo piękne oczy nie zdradzały innych uczuć niż przyjacielska ciekawość.