— Jestem oczywiście gotów uwierzyć, że popełniłem straszne czyny, jeśli ty tak twierdzisz — powiedział, gdy za Navigornem zamknęły się drzwi. — A jeśli je popełniłem, muszę ponieść karę. Tylko dlaczego nic o nich nie wiem?
Prestimion milczał. Zdawał sobie sprawę z tego, że jego milczenie trwa za długo, ale spotkanie to okazało się trudniejsze, niż przewidywał.
— I co? — Ciszę znów przerwał prokurator. W jego głosie pojawiła się nuta irytacji. — Czy dowiem się wreszcie od ciebie, kuzynie, dlaczego przetrzymujesz mnie w więzieniu? Z jakiego powodu? W czym złamałem prawo? Nie popełniłem przestępstwa usprawiedliwiającego takie traktowanie. A może tylko podejrzewasz, że teraz, kiedy zostałeś Koronalem, mogę sprawiać ci jakieś kłopoty i dlatego mnie uwięziłeś?
Nie sposób już było odwlekać konfrontacji.
— Od krańca do krańca naszego świata, kuzynie, wszyscy wiedzą, że jesteś ciągłym, niezmiennym zagrożeniem dla bezpieczeństwa państwa i dla człowieka, który tym państwem włada, niezależnie od tego, jak by się nazywał. Ale nie to jest powodem, dla którego się tu znalazłeś.
— Więc co?
— Nie zostałeś uwięziony dlatego, że byłbyś w stanie uczynić coś w przyszłości lecz za to, co uczyniłeś w przeszłości. A dokładniej: za zdradę korony i gwałt popełniony na mej osobie.
Twarz Dantiryi Sambaila świadczyła o jego niebotycznym zdumieniu. Szczęka mu opadła, zamrugał szybko, opuścił głowę, jakby jej ciężar stał się nagle nie do zniesienia. Prestimion nie widział go jeszcze tak oszołomionego, wytrąconego z równowagi. Przez chwilę potrafił nawet współczuć temu człowiekowi.
— Czyś ty oszalał, kuzynie? — spytał prokurator ochrypłym głosem.
— Ależ nie, jestem całkiem normalny. Złamano pokój, popełniono bezprawne czyny, a że nie jesteś świadom swych win, cóż to za różnica? Nie oznacza to przecież, że nie zostały popełnione.
— Ach — westchnął prokurator. Najwyraźniej nic z tego nie pojmował.
— Odniosłeś rany, prawda? — Prestimion dotknął ciała pod lewą pachą, po czym przejechał palcami lewej ręki po wnętrzu prawego ramienia, od łokcia do nadgarstka.
— Owszem — przyznał niechętnie Dantirya Sambail. — Miałem cię nawet zapytać, jak to…
— Ja ci je zadałem. Walczyliśmy na polu bitwy.
Sambail powoli pokręcił głową.
— Ale przecież ja nic nie pamiętam. Nie, nic takiego się nie zdarzyło. Jesteś szalony, Prestimionie. Na Boginię, stałem się więźniem szaleńca!
— Wręcz przeciwnie, kuzynie, mówię ci wyłącznie szczerą prawdę. Nastąpił akt zdrady, walczyliśmy ze sobą, z tej walki ledwie uszedłem z życiem. Za to, co zrobiłeś, każdy inny Koronal skazałby cię na śmierć bez wahania. Z jakiegoś tajemniczego dla mnie powodu, być może wynikającego z naszego powinowactwa, nie chciałem postąpić w ten sposób. Ale też nie mam zamiaru cię uwolnić, przynajmniej póki nie dojdziemy do porozumienia i nie zapewnię sobie twej niewzruszonej lojalności. Gdybyś mi ją obiecał, czy mógłbym ci uwierzyć?
Na twarz Dantiryi Sambaila powoli wracał kolor, przy czym jego piegi uwidaczniały się tym bardziej, niczym płomienne oznaki nagłej ospy. To zginał, to prostował palce; była to oznaka frustracji i rosnącego gniewu. Z głębi jego potężnej piersi wydobył się dziwny charkot, daleki i niewyraźny, Prestimionowi przypomniał głos wydawany przez krokkotasa z Nocnego Targowiska w Bombifale. Ale nie przemówił. Być może nie był w stanie, przynajmniej w tej chwili.
— Wytworzyła się dziwna sytuacja — mówił dalej Prestimion. — Ty nic nie wiesz o przestępstwach, o których ja wiem wszystko. Powinieneś uwierzyć mi, że jesteś im winny, niezależnie od wszystkiego.
— Manipulowano moją pamięcią, w tym rzecz, prawda?
— Na to pytanie nie uzyskasz odpowiedzi.
— Więc jednak! Dlaczego? Jak śmiałeś! Prestimionie, za kogo się masz, za jakiegoś boga? A mnie? Za jakieś nieważne stworzenie, które możesz wtrącić do więzienia za wymyślone winy, któremu możesz także grzebać w głowie? Dość tej farsy! Chcesz mojej lojalności? Będziesz jej miał tyle, na ile zasługujesz. Przez te dni, a może tygodnie czy nawet miesiące, spędzone tu z twej woli, wykazałem się niezwykłą cierpliwością. Teraz mówię ci, że albo mnie uwolnisz, albo między nami wojna! Mam swoich zwolenników, wiesz o tym doskonale i wiesz, że nie są wcale tacy nieliczni.
— Między nami była już wojna. Trzymam cię tu dla pewności, że nigdy się nie powtórzy.
— Bez sądu? Nawet bez wniesienia skargi, z wyjątkiem tego bełkotu o zdradzie i przestępstwach przeciw twojej osobie? — Widać było wyraźnie, że prokurator odzyskał już całą pewność siebie. Wyraz zaskoczenia znikł, tak jak znikły wcześniejsze oznaki wzbierającej furii. Powrócił spokój, straszny spokój, który, o czym Prestimion wiedział doskonale, krył powstrzymywane wielką siłą woli wrzenie wulkanu. — Ach, kuzynie, jak strasznie mnie irytujesz. Bez wątpienia nie potrafiłbym utrzymać na wodzy temperamentu, gdyby nie przeczucie, że zdrowe zmysły opuściły cię, a gniewać się na szaleńca jest dowodem głupoty.
Prestimion znalazł się w kłopotliwym położeniu, musiał je rozważyć. Czy miał powiedzieć prokuratorowi o wielkim akcie zapomnienia? Nie, byłoby to jak wręczenie mu obnażonego ostrza z zaproszeniem, by zadał cios. To, w jaki sposób odmieniono świat musiało pozostać tajemnicą. Ale też nie mógł trzymać go tu w nieskończoność bez sądu. Sambail nie rzucał słów na wiatr, nie kłamał mówiąc, że ma zwolenników. Na drugim kontynencie jego wpływy były wręcz nieograniczone. Wydawało się całkiem prawdopodobne, że jeśli nadal będzie go więził w sposób arbitralny, ocierający się o tyranię, wkrótce będzie miał na głowie drugą wojnę domową, tym razem między Alhanroelem i Zimroelem.
Z drugiej strony, człowiek nie posiadający świadomości popełnionych przestępstw nie może zostać sprawiedliwie osądzony. Prestimion zastawił pułapkę sam na siebie, a teraz uświadomił sobie, że jest równie daleki od wydostania się z niej jak był przed wizytą.
Najwyższy czas wycofać się, przegrupować, poszukać rady przyjaciół.
— Jest człowiek, który zawsze stał przy mnie i wiernie mi służył — powiedział nagle Dantirya Sambail. — Nazywa się Mandralisca. Dobry, wierny, lojalny. Co się z nim dzieje, Prestimionie? Jeśli mam pozostać tu dłużej, chciałbym znów mieć go pod ręką. Przyślij go do mnie, dobrze? Wiesz, zawsze próbował mojego jedzenia, sprawdzał, czy nie ma w nim trucizny. Brakuje mi jego cudownej pogody ducha i dowcipu. Przyślij go do mnie, Prestimionie, proszę.
— Oczywiście. Przecież chodzi ci tylko o to, by mieć z kim śpiewać biesiadne pieśni przez całą noc, nie mylę się?
Niemal komiczne wydało się Prestimionowi przypisanie Mandralisce pogody ducha i dowcipu. W bitwie pod Granią Thegomar odegrał złowrogą rolę, po pojedynku z Abrigantem zszedł z pola bitwy ranny, uwięziony, pluł jadem za każdym oddechem. Siedział teraz w innej celi, znacznie mniej komfortowej, w odległym zakątku tuneli. I tam też miał pozostać.
W każdym razie rozmowa z więźniem nie prowadziła do niczego. Prestimion podszedł do drzwi. Od progu powiedział:
— Żegnam cię, kuzynie. Zobaczymy się jeszcze.
Dantirya Sambail patrzył na niego z otwartymi ustami.
— Co? Przyszedłeś tylko po to, by kpić ze mnie… kuzynie?
I znów rozległ się ten zduszony warkot krokkotasa. Na twarzy prokuratora Zimroelu pojawił się wyraz nieopanowanej furii, choć z maski niebezpiecznego szaleńca na świat ciągle patrzyły piękne, łagodne oczy. Prestimion chłodno, bez pośpiechu, przestąpił próg i zamknął drzwi w chwili, gdy Dantirya Sambail rzucił się na niego z uniesionymi rękami.