Lewa głowa maga uśmiechnęła się, prawa skłoniła lekko.
— W istocie, znam, panie.
— O Dantiryi Sambailu porozmawiamy przy innej okazji, Gialaurysie — oznajmił Prestimion. — Powiem jednak od razu, że w gruncie rzeczy mamy do rozwiązania problem niemożności postawienia przed sądem oskarżonego, który nie pamięta swych zbrodni, a jakby tego było mało, o jego zbrodniach nie pamięta nikt oprócz nas! Któż więc może być oskarżycielem? Jak oskarżony może się bronić? Jaką ma odbyć karę, gdy zostanie uznany winnym? Nie ma przecież kary tam, gdzie nie ma świadomości winy!
— To wszystko nie jest dla nas tajemnicą, Prestimionie — powiedział zniecierpliwiony Gialaurys.
— Owszem, tylko nadal nie znaleźliśmy sposobu na rozwiązanie problemu. Maundigand-Klimd proponuje, byśmy zneutralizowali działanie zaklęcia zapomnienia, sądzili prokuratora w pełnej świadomości win, a potem znów kazali mu zapomnieć. Ale, jak powiedziałem, to rozmowa na inną okazję. A teraz pokaż mi te swoje urocze zwierzątka, Gialaurysie.
— Tak, oczywiście. — Ale Gialaurys ani drgnął, najwyraźniej coś właśnie przyszło mu do głowy. Po krótkiej chwili namysłu powiedział posępnie, powoli, w sposób, w jaki zwykł był dawać do zrozumienia, że jest bardzo niezadowolony: — Z tego, co powiedziałeś panie, wydaje się, że nasz nowy mag zna sekret wymazania pamięci, zaś sekret ten, na mocy naszej umowy, tak jak ja ją rozumiałem, miał pozostać sekretem dla wszystkich oprócz nas. Wszystkich bez wyjątku.
Teraz na Prestimiona przyszła kolej milczeć. Był bez wątpienia zmieszany, na twarz wypłynął mu lekki rumieniec, po wyrazie oczu widać było, że jest zażenowany.
— Maundigand-Klimd poznał nasz sekret samodzielnie, Gialaurysie, ja tylko potwierdziłem prawdę jego domysłów. Zgadzam się, że technicznie doszło do złamania przysięgi, lecz w rzeczywistości…
— Czy ma to oznaczać, że od dziś nie będzie nam wolno mieć żadnych sekretów przed tym człowiekiem? — spytał admirał z niepokojem.
Prestimion uniósł dłoń w uspokajającym geście.
— Spokojnie, Gialaurysie, spokojnie. Maundigand-Klimd jest wielkim magiem. Lepiej ode mnie wiesz, przyjacielu, jak trudno utrzymać sekret przed prawdziwym mistrzem. Właśnie dlatego uznałem za bezpieczniejsze przyjęcie go na służbę. Nie uważasz, że miałem rację? A teraz powtarzam raz jeszcze: porozmawiamy o tym przy innej okazji, dobrze, Gialaurysie? Chciałbym obejrzeć twe zdobycze z Kharax.
Gialaurys, zachowując się wręcz gburowato, poprowadził Koronala przed klatki, by pokazać mu przywiezione okazy. Wyciągnął tę samą obszarpaną kartkę, czytał z niej nazwy, wskazywał, który z nich to malorn, który minmollitor, a który zytoon. Prestimion prawie się nie odzywał, ale z jego zachowania łatwo było odczytać, że wstrząsnęła nim ich straszna brzydota, wydzielany przez nie obrzydliwy, gryzący odór i wyraźna atmosfera zagrożenia, którą stwarzały przez wielkie zęby, pazury, żądła.
— Zeil — powiedział w pewnym momencie, jakby do siebie. — Nieprzyjemny, bardzo nieprzyjemny. I vourhain, tak nazywa się ten straszny, pękaty? Czyj umysł był zdolny stworzyć coś takiego? Tak potwornego. Tak dziwnego.
— Na północy dzieje się wiele dziwnych rzeczy, panie. O jednej muszę ci powiedzieć: widziałem ludzi śmiejących się głośno na ulicach.
Prestimiona najwyraźniej rozbawiła uwaga przyjaciela.
— A więc musieli być szczęśliwi, nie uważasz? Czy szczęście to taka dziwna rzecz, Gialaurysie?
— Byli sami, panie. Śmiali się bardzo głośno. Spotkałem parę osób zachowujących się w ten sposób i mogę powiedzieć, że ich śmiech nie był radosny. I jeszcze… jeden człowiek tańczył. Też był sam, miotał się dziko na publicznym skwerze w Kharax.
— Słyszałem więcej takich historii — wtrącił się do rozmowy Septach Melayn. — Ludzie dziwnie się zachowują i to dosłownie wszędzie. Takiej epidemii szaleństwa nasz świat jeszcze nie znał.
— Całkiem możliwe, że masz rację, przyjacielu. — W głosie Prestimiona zabrzmiała troska, ale także coś w rodzaju obojętności, roztargnienia, jakby myślał o trzech, czterech sprawach naraz, nie poświęcając całej swej uwagi żadnej z nich. Odwrócił się i odszedł; idąc wśród klatek mruczał do siebie, wymieniając nazwy: „zytoon… malorn… minmollitor… zeil” jakby wygłaszał zaklęcie. Nie było wątpliwości, że przedziwne kształty i niekwestionowana drapieżność stworzeń, które magowie Korsibara powołali do życia, by służyły mu na wojnie jako broń, miały na niego dziwny wpływ. Przez swą niekwestionowaną, okrutną brzydotę, przez samo to, do jakiego stopnia były zbędne, przywracały do życia ducha samej, zapomnianej już wojny.
Po pewnym czasie odstąpił od klatek. Wzruszył ramionami w sposób świadczący dowodnie, że chce oczyścić umysł z tego, co właśnie zobaczył.
— I co powiesz, Prestimionie? — spytał Gialaurys. — Mamy je pozabijać teraz, kiedy zaspokoiłeś już swą ciekawość?
Mogło się wydawać, że Koronal nie dosłyszał pytania, ale po chwili powiedział głosem, który wydawał się dobiegać z bardzo daleka:
— Nie. Raczej nie. Sądzę, że warto je zachować dla przypomnienia, co mogłoby się stać, gdyby Korsibar żył odrobinę dłużej. — Znów przerwał, a potem dodał: — Wiesz, Gialaurysie, mam pomysł. One mogą nam się przydać do oceny męstwa naszych młodych rycerzy.
— Jak to, panie?
— Niech stają przeciw twym malornom i zytoonom w prostej walce, jeden na jednego. Zobaczymy, jak sobie z nimi poradzą, dowiemy się, którzy z nich są naprawdę pomysłowi i odważni. Co o tym myślisz? Podoba ci się ten pomysł?
Gialaurys daremnie szukał odpowiednich słów, bo pomysł wydał mu się groteskowy. Spojrzał na Septacha Melayna. Szermierz pokręcił głową dyskretnie, ledwie widocznie. Prestimion sprawiał jednak wrażenie rozbawionego. Obrzucił bestie ostatnim, pożegnalnym spojrzeniem, jakby oczami wyobraźni już widział paniątka z Góry, stawiające im czoło na arenie.
Nagle powrócił z jakiegoś dziwnego miejsca, w którym przebywał myślami. Jego głos zabrzmiał normalnie, rzeczowo.
— A teraz zajmijmy się tak zwaną epidemią szaleństwa, dobrze? Być może mamy tu do czynienia z czymś, co wymaga dokładniejszego zbadania. Wygląda na to, że z tą sprawą powinienem zapoznać się bezpośrednio. Septachu Melaynie, jak postępują przygotowania do procesji, którą mam odbyć po miastach Zamkowej Góry?
— Do uzgodnienia pozostały już tylko szczegóły, panie. Potrzeba na to nie więcej niż dwóch miesięcy.
— Dwa miesiące to bardzo długo. Za długo, skoro ludzie śmieją się do siebie i szaleńczo tańczą na ulicach Kharax. I jeszcze rzucają się z okien… ciekaw jestem, czy było więcej tego rodzaju przypadków. Powinienem zobaczyć to na własne oczy. Bez zwłoki. Jutro, w najgorszym razie pojutrze. Dopilnuj, żeby przygotowano nam nowe przebrania, dobrze, Septachu? Lepsze niż ostatnim razem. Peruka była śmieszna, a broda okropna. Zamierzam udać się do Stee, potem może do Minimool i dalej do Tidias… nie, nie Tidias, ktoś może cię tam rozpoznać, więc… Hoikmar? Tak, Hoikmar to dobry pomysł. Takie piękne, spokojne miejsce, i te kanały…
Potworne wycie, a potem ryk, rozdarły powietrze stajni. Prestimion obejrzał się.
— Podejrzewam, że weyhant zamierza zjeść zeila… czy dobrze zapamiętałem nazwy, Gialaurysie? — Znów potrząsnął głową, wyraz jego twarzy świadczył o głębokim obrzydzeniu. — Kassai… malorn… zytoon. Fuj, obrzydliwość. Niech ten, kto je wymyślił, nie zazna spoczynku nawet w grobie.