— Prestimionie…
— Tak?
Podszedł do Koronala. Górował nad nim, bo jego władca był mężczyzną niezbyt wysokim. Bary miał wprawdzie szerokie, ale nogi krótkie, niezwyciężony szermierz był zaś długonogi i długoręki w stopniu, przez który wydawał się kruchy, choć to akurat wrażenie było dalekie od prawdy.
— Nie musisz pokazywać mi wszystkiego, przyjacielu — powiedział cicho.
— Sądziłem, że cię to zainteresuje.
— I zainteresowało… do pewnego stopnia. Ale tylko do pewnego stopnia. — Melayn jeszcze bardziej ściszył głos. — Prestimionie, powiedz mi proszę, dlaczego uciekłeś, dlaczego szukasz samotności właśnie teraz i właśnie w tej wielkiej sali? Z pewnością nie przyszedłeś rozkoszować się bogactwem swych nowych skarbów. Nie leży w twojej naturze rozkoszowanie się zwykłymi przedmiotami.
— To bardzo piękne i bardzo dziwne przedmioty — zaprotestował Prestimion.
— Ależ bez wątpienia, bez wątpienia. Ale w tej chwili powinieneś raczej stroić się na ucztę, a nie czaić się nie wiadomo na co w tym magazynie kuriozów. No i te dziwne słowa, wypowiedziane przed kilkoma zaledwie minutami, ten krzyk bólu, gorzki płacz. Próbowałem zignorować je, uznać za jakieś chwilowe dziwactwo, ale ciągle słyszę ich echo. Co to wszystko znaczy? Czyżbyś szczerze buntował się przeciw ciężarowi korony? Nie tego się po tobie spodziewałem. Jesteś Koronalem, Prestimionie. Osiągnąłeś wszystko, o czym może zamarzyć mężczyzna. Będziesz rządzić naszym światem w chwale. Przecież to najwspanialszy dzień w twym życiu.
— Powinien być najwspanialszym, owszem.
— A jednak uciekasz do tej przygnębiającej sali, pogrążasz się w samotnych medytacjach, w chwili spełnienia najwyższych ambicji próbujesz rozerwać się tymi wszystkimi błyskotkami, krzykiem protestujesz przeciw własnemu panowaniu, jakby był to ciężar, który ktoś zrzucił ci na barki…
— Przelotna chwila gorszego humoru.
— …więc nie zatrzymuj jej, niech przeleci. Dość tego! Dziś świętujemy! Zaledwie dwie godziny temu, niespełna dwie godziny, stałeś przed tronem Confalume’a, na głowie miałeś koronę rozbłysku gwiazd, a teraz… teraz… szkoda, że nie możesz zobaczyć swej twarzy, panie… jest taka smutna, taka ponura… i to tragiczne spojrzenie…
Na użytek przyjaciela Prestimion zaprezentował karykaturę wesołego uśmiechu: wyszczerzone zęby, wybałuszone oczy.
— I co? Teraz lepiej?
— Nie. Mnie tak łatwo nie oszukasz, przyjacielu. Cóż mogło aż tak cię przygnębić i to akurat w ten wspaniały dzień? — A kiedy przyjaciel nie odpowiedział, dodał: — A jeśli wiem?
— Jak mógłbyś nie wiedzieć? — Prestimion przerwał, ale była to przerwa tak krótka, że Melayn nie miał szansy nic powiedzieć. — Myślałem o wojnie, Septachu. O wojnie.
Mistrz szermierki wydawał się zaskoczony, ale w mgnieniu oka odzyskał panowanie nad sobą.
— Ach! Wojna! No tak, oczywiście. Naznaczyła nas wszystkich, ale przecież już się skończyła. I została nawet zapomniana. Nie wie o niej nikt oprócz ciebie, Gialaurysa i mnie. Goście, wszyscy goście, zgromadzeni na Zamku z okazji uroczystości twej koronacji, nie mają pojęcia o tym, że tak niedawno odbyła się ta druga, zapomniana.
— Ale my pamiętamy. My trzej. Wojna zostanie w nas na zawsze. I spowodowane nią straty. I jej żałosny bezsens. Zniszczenie. Śmierć. Tylu zginęło: Svor, Kanteverel, mój brat Taradath, książę Kamba z Mazadone; to on uczył mnie strzelania z łuku. Iram. Mandrykarn. Sibellor. I setki innych. Nawet tysiące. — Prestimion przymknął na chwilę oczy, odwrócił głowę. — Żałuję… żałuję ich wszystkich. Nawet Korsibara, biednego, oszukanego durnia.
— Nie wymieniłeś jednego imienia, a jest ono ważne. — I Septach Melayn wypowiedział to imię delikatnie, jakby nacinał jątrzącą się ranę. — Imienia jego siostry. Lady Thismet.
— Tak, oczywiście. Thismet.
Nie można było o niej nie wspominać, choćby nie wiem jak chciało się o niej zapomnieć. Prestimion nie potrafił mówić o dziewczynie, ale nie znikała ona z jego myśli.
— Wiem, jak bardzo cię to boli — powiedział cicho Septach Melayn. — Rozumiem. Czas cię uleczy, Prestimionie.
— Uleczy? A czy potrafi?
Umilkli obaj. Prestimion samym spojrzeniem dał do zrozumienia, że nie życzy sobie rozmawiać na ten temat, więc przez długą chwilę milczeli.
— Przecież wiesz jak bardzo się cieszę, że zostałem Koronalem. — Prestimion przerwał ciszę, gdy stała się tak ciężka, że aż nie do zniesienia. — Oczywiście, że tak. Moim przeznaczeniem było zasiąść na tronie. Do tego ukształtowała mnie Bogini. Tylko… czy to naprawdę musiało kosztować tyle krwi? Musiało być właśnie tak? Tyle krwi plami tron, na który wstępuję.
— Kto wie, co musi być i jak? Stało się to, co się stało, nic więcej. Bogini zdecydowała o biegu zdarzeń, a my stawiliśmy mu czoło: ty i ja, i Gialaurys, i Svor. Świat znów jest całością. Wojna minęła, nikt jej nie pamięta i to jest nasze dzieło. Oprócz nas nikt żyjący nie wie, że w ogóle była. Dlaczego mamy grzebać w tym, co nie istnieje i to właśnie dziś? Właśnie dziś?
— Może to kwestia poczucia winy? Może należy czuć się winnym wstąpienia na tron po trupach tak wielu wspaniałych ludzi?
— Winy? O jakiej winie mówisz? Winę za wojnę ponosi ten dureń Korsibar! Zbuntował się przeciw prawu, przeciw obyczajowi! Zawłaszczył władzę i tron! Jak możesz mówić o winie, skoro on i tylko on…
— Nie. Nie wiem jak to możliwe, ale wszyscy musimy być winni przekleństwu, które spadło na świat…
Zdumienie znów rozszerzyło bladoniebieskie oczy Septacha Melayna.
— Co to za jakieś mistyczne nonsensy? Tak poważnie mówisz o przekleństwach, przyjmujesz na siebie winę za wojnę… choćby odrobinę winy! A przecież zaledwie wczoraj Prestimion, którego znam, był racjonalnym człowiekiem! Nie mówiłby takich bredni, nawet gdyby uważał je za żart. Nie postałyby mu w głowie! Posłuchaj mnie bardzo uważnie. To Korsibar wywołał wojnę, rozumiesz? Korsibar, Korsibar, Korsibar! Wina leży po jego stronie. Jego i nikogo innego. A co się stało, to się nie odstanie, zostałeś nowym królem Majipooru, na świecie wreszcie wszystko jest w porządku.
— Rzeczywiście. Wreszcie wszystko jest w porządku. — Prestimion uśmiechnął się. — Wybacz mi ten nagły atak niewytłumaczalnej melancholii, stary przyjacielu. Na uczcie zobaczysz mnie znacznie szczęśliwszym, mogę ci to obiecać. — Przespacerował się po sali, poklepując zamknięte jeszcze skrzynie. — Ale w tej chwili, Septachu… te mnóstwo darów, ten magazyn wszystkiego… nie masz pojęcia, jak mnie to przygniata. Dary, Septachu, przygniatają mnie niczym ciężar całego świata. — Skrzywił się przeraźliwie. — Powinienem kazać wynieść je stąd wszystkie i spalić.
— Prestimionie… — Melayn nie dokończył, ale w jego głosie brzmiał wyraźny ton ostrzeżenia.
— No właśnie. Jeszcze raz przepraszam. Jakoś za łatwo popadam dziś w płaczliwy ton.
— Trudno się z tobą nie zgodzić, panie.
— Chyba powinienem być wdzięczny za prezenty, bo co to za powód do niepokoju? Dobrze, sprawdźmy teraz, czy są w stanie mnie rozerwać. Bo w tej chwili najbardziej brakuje mi odrobiny rozrywki.
Z tymi słowy Prestimion odwrócił się i odszedł. Znów wędrował korytarzami wśród pudeł, skrzyń i pakunków, zaglądając do tych, które zdążono otworzyć. Piękna kula. Wielobarwna szarfa o bezustannie zmieniających się odcieniach. Kwiat z cennego brązu; spomiędzy jego płatków dobywała się cicha, przepiękna muzyka. Ptak wyrzeźbiony w cynobrowym kamieniu, obracający główkę, przyglądający mu się z oburzeniem. Kocioł kształtu muszli z czerwonego jadeitu, gładki jak aksamit, ciepły w dotknięciu.