— Ależ oni żyli trzy tysiące lat temu!
— Chyba nawet nieco dawniej. A to kto? Lord Vildivar? W każdym razie tak tu jest napisane. I Thraym na rewersie.
— A tu? — Gialaurys też sięgnął do skrzynki, wyjął kolejną monetę, przyjrzał się jej, zmarszczył brwi, próbując odczytać inskrypcję. — To Lord Siminave. Wiecie coś o tym Siminave?
— Zdaje się, że był Koronalem Calintane’a. — Prestimion spojrzał na starego surowo. — Masz w tej swojej skrzynce prawdziwa fortunę, co najmniej pięćset rojali, więc czemu chcesz sprzedać je nam za byle jaką cenę? Przecież możesz płacić tym, co masz i żyć jak książę do końca swych dni!
— Och, mój panie, czy ktoś uwierzy, że człowiek taki jak ja był w stanie zgromadzić taki skarb? Nazwą mnie złodziejem, zamkną w więzieniu i tam będę żył do końca mych dni. Poza tym to bardzo stare pieniądze, nawet ja to widzę, chociaż nie umiem czytać. Obce twarze, ci Koronalowie, ci Pontifeksi? Ludzie potraktują je podejrzliwie. Nie przyjmą ich, bo nie znają twarzy władców. Nie, nie… znalazłem skrzynkę koło kanału, tam gdzie deszcz wypłukał ziemię. Ktoś zakopał ją dawno temu, pewnie po to, żeby przechowała się bezpiecznie. Nigdy po nią nie wrócił. Ale dla mnie, wielcy panowie, ten skarb jest zupełnie nieprzydatny. — Stary uśmiechnął się chytrze, ukazując kilka pozostałych mu zębów. — Dajcie mi… powiedzmy… dwieście koron w monetach, które mogę wydać, dziesięciokoronówkach, albo i drobniejszych, a to wszystko będzie wasze. Zrobicie ze skarbem co chcecie, bo przecież widzę, że jesteście ludźmi znaczącymi, więc będziecie wiedzieć, jak go wykorzystać.
— Bełkoczesz jak dureń. — Gialaurys wrzucił monetę do skrzynki, a potem popukał się w głowę. — Nikt nie odmówi przyjęcia dobrego srebrnego rojala, choćby był nie wiem jak stary.
Septach Melayn skinął głową, uśmiechnął się, narysował palcem kółko na czole.
Prestimion zgodził się z tą opinią. Żal mu było nędznego, brudnego starca. Tym, co rozpalało jego spojrzenie było szaleństwo, nie inteligencja; oto kolejny przerażający przykład epidemii, zalewającej falą świat. Oczywiście, mógł być złodziejem, mógł ukraść jakiemuś kolekcjonerowi zbiór starych monet, ale sądząc po stanie skrzynki, w której je nosił, rzeczywiście znalazł je gdzieś w pobliżu kanału. Tak czy inaczej tylko ktoś niespełna rozumu mógł oferować je na sprzedaż tak tanio, za drobny ułamek ich rzeczywistej wartości, obcym, przypadkowo spotkanym ludziom.
Nie miał też ochoty na takie interesy. Spośród wszystkich mieszkańców Majipooru właśnie jemu nie wolno było kupić kilku setek rojali w srebrze za dwie garście koron. Poczuł strach, spowodowany tak bezpośrednią bliskością szaleństwa. Marząc tylko o tym, by móc oddalić się stąd jak najszybciej polecił Septachowi Melaynowi, by dał staremu pięćdziesiąt koron… i niech zachowa swój skarb dla innego kupca.
Żebrak ze zdumieniem patrzył na Melayna, wręczającego mu pięć odliczonych dziesięciokoronówek. Zdumienie nie przeszkodziło mu zresztą w przyjęciu pieniędzy i schowaniu ich za pasem. Po czym jego sprytne oczka rozszerzyły się, a przez twarz przemknął grymas mogący oznaczać strach.
— Ach, ale nie wolno nie odpowiedzieć na dar darem jednakowej wartości. — Wybrał trzy monety ze swego skarbu. Jeszcze raz złapał Prestimiona za przegub ręki, wcisnął mu je i oddalił się szybkim, krótkim, nierównym krokiem, tuląc skrzynkę do wątłej piersi.
— Jakie to dziwne — powiedział Prestimion w zamyśleniu; kwaśny odór podartych, brudnych szmat wisiał w powietrzu; ostatni ślad pozostały po niezwykłej przygodzie. Nieufnie trącił palcem otrzymane monety, obrócił je, przyjrzał się im dokładniej. — Mnie te starocie wydają się dziwne, a wam? Zdaje się, że mamy tu Kanabę i Lorda Sirrutha, Guadelooma i Lorda Calintane’a, a tu… nie, nie potrafię rozszyfrować nazwisk, ale to w końcu bez znaczenia. Przechowaj je dla mnie, dobrze? — zwrócił się do Septacha Melayna. Ruszyli z miejsca. — Dwieście koron za całą skrzynkę? — powiedział Prestimion po dłuższej chwili milczenia. — Mógł zażądać i dwadzieścia razy więcej. Jak myślicie, to głupiec, złodziej, czy szaleniec?
— A dlaczego nie wszystko naraz? — odpowiedział pytaniem Melayn.
Wkrótce zapomnieli o sprawie. Jeszcze dwa dni spędzili w sennym Hoikmar, odwiedzając gospody i targi tego spokojnego miasta, wybudowanego na brzegu jeziora. Urok wizyty zakłóciły jeszcze dwa niepokojące incydenty. Chuda, zniszczona ponad wiek kobieta o pustych oczach podeszła do Septacha Melayna na głównej alei, założyła mu na ramiona kosztowną etolę z futra szkarłatnego gebraxa bełkocząc przy tym coś o Pontifeksie, który kazał jej to uczynić, po czym znikła wśród przechodniów. Tego samego dnia, na placu w centrum kupowali smażone kiełbaski od Liimena, kiedy stojący za nimi, czekający w kolejce elegancki mężczyzna w średnim wieku, który mógłby być profesorem uniwersytetu lub właścicielem prosperującego sklepu jubilerskiego, krzyknął nagle donośnie, szalonym piskliwym głosem, że Liimen sprzedaje zatrute mięso. Przepchnął się do wózka, przewrócił go, aż rozżarzone węgle i na pół usmażone kiełbaski poleciały na wszystkie strony, po czym odszedł szybkim krokiem, mamrocząc coś gniewnie pod nosem.
Były to niepokojące zdarzenia. Prestimion wraz z przyjaciółmi opuścił Zamek w przebraniu, by poznać z pierwszej ręki te aspekty życia na Majipoorze, których nie pozna się wśród bogatej arystokracji, nie przewidział jednak, że dane mu będzie doświadczyć tak tajemniczego, niepokojącego zła, takiego bogactwa irracjonalnych zachowań.
Zastanawiał się, czy w miastach było tak zawsze, czy obfitowały w objawy szaleństwa, publiczne demonstracje aż tak niezwykłych zachowań? Czy też, co już dawno zasugerował Septach Melayn, były one jakimś skutkiem ubocznym aktu wymazania z pamięci wojny domowej, objawiającym się pośród umysłów najsłabszych i najwrażliwszych? Tak czy inaczej zjawisko napawało niesmakiem, choć Prestimiona szczególnie niepokoiła możliwość, że to on sam, pragnąc w jednej chwili zaleczyć rany, zadane światu przez bunt Korsibara, odpowiedzialny był za tę epidemię, przedziwną plagę umysłowego obłąkania, narastającą z tygodnia na tydzień, w iście lawinowym tempie.
W Minimool, sąsiadującym z Hoikmar w pierścieniu Miast Strażniczych, pojawiły się podobne niepokojące oznaki. Zamierzone dwa dni pobytu wystarczyły, by zaobserwować ich aż za wiele.
Prestimion słyszał, że Minimool jest miastem charakterystycznym, o architekturze „przykuwającej uwagę”, ale w swym obecnym nastroju uznał je za przygnębiająco dziwaczne: mnóstwo przylegających do siebie, wysokich, wąskich budynków o białych ścianach, czarnych dachach i maleńkich oknach. Przypominały powiązane w pęczki włócznie. Zaułki, które z trudem dawały się określić mianem ulic, tak strome, że aż kręciło się w głowie, oddzielały jeden pęczek domów od drugiego. Tu też słyszał ten niesamowity, piskliwy, rozlegający się echem nad głowami przechodniów śmiech, widział więcej wędrujących uliczkami ludzi o zastygłych w grymasie twarzach i szklistych oczach, a w jakichś drzwiach zderzył się z kobietą wybiegającą z domu w ataku paniki; wstrząsana szlochem uciekała przed czymś nie patrząc, dokąd biegnie.
Zaczęły go nawiedzać sny. W jednym z nich przyszedł do niego żebrak z Hoikmar, szczerzący kilka pozostałych mu zębów w złym uśmiechu, otworzył skrzynkę z pieniędzmi i zasypał go monetami, setkami, tysiącami monet, aż niemal pogrzebał go pod ich ciężarem. Prestimion obudził się drżący, spocony, a potem, kiedy znów zasnął, przyśniło mu się, że stoi o świcie nad brzegiem spokojnego jeziora przepięknej, perłowej barwy, wraz z Thismet podziwiają niebo zasnute pasmami różu i szmaragdu, podchodzi do nich ciemnowłosa córka Simbilona Khayfa, która wzięła się tam znikąd, wrzuca milczącą, nie próbującą się bronić Thismet w chłodną toń, w której siostra Korsibara znika natychmiast. Tym razem, budząc się, krzyknął ochryple i Septach Melayn, zajmujący sąsiednie łóżko w tawernie, w której wynajęli pokój, chwycił go mocno za ramię i nie puszczał, póki jego przyjaciel się nie uspokoił.