Nie jest w stanie im na to pozwolić.
Potrzebuje dobrego pretekstu, pozwalającego mu znów opuścić Zamek. No proszę, gdzie znalazłby lepszy niż poszukiwanie Dantiryi Sambaila?
Uśmiechnął się promiennie, przerywając długą chwilę milczenia.
— Wiesz, Septachu Melaynie, zdaje się, że znów będę cię potrzebował w charakterze regenta. Bo ja też wezmę udział w tej wyprawie.
2
Niemal od razu zyskał pewność, że podjął prawidłową decyzję. Kraina, rozciągająca się na wschód od Zamkowej Góry, była wręcz nieprawdopodobnie piękna. Prestimion nie był jedynym członkiem wyprawy, dla którego stanowiła całkowitą nowość. Spośród nich wszystkich był tu już kiedyś chyba tylko ten mały Vroon, Galielber Dorn, pełniący funkcję przewodnika. Nie było całkiem jasne, czy kiedyś już tędy wędrował, ale zachowywał się jakby znał teren, wymieniając nazwy punktów orientacyjnych pewnie, z lekkim znudzeniem kogoś, kto widział je wielokrotnie. Prestimion wiedział, że na tym właśnie polega specjalny dar Vroonów: mają praktycznie niezawodny zmysł kierunku, doskonale orientują się we wzajemnym położeniu różnych miejsc. Zupełnie jakby przychodzili na świat wyposażeni w szczegółowe mapy każdego zakątka wszechświata, obecne w ich głowach, za wielkimi złotymi oczami. Prawdę mówiąc Galielber Dorn mógł być tak tu obcy jak każdy z nich.
Za ich plecami niebo wypełniał potężny masyw Zamkowej Góry. Przed sobą mieli mglistą dolinę Vrambikat, dalej rozciągało się nieznane. W zasięgu wzroku już mieli rzeczy dziwne i tajemnicze, ponieważ teren nadal opadał gwałtownie, pozwalając widzieć na całe mile na północ, południe i wschód.
— Ta plama czerwieni, Galielberze Dornie… — spytał Abrigant, wskazując na południowy wschód, gdzie na horyzoncie widać było przedziwnie jaskrawy punkt — …co to takiego? Miejsce bogate w rudę żelaza, prawda? Żelazo jest takie czerwonawe…
Prestimion zachichotał.
— On wszędzie szuka metalu — powiedział cicho do Gialaurysa. — Ma obsesję.
— To tylko piasek — wyjaśnił Vroon. — Krwawoczerwone wydmy Minnegara na granicy szkarłatnego morza Barbikire. Zawdzięczają swój kolor skorupkom miliardów żyjących w nim stworzonek.
— Szkarłatne morze. — Prestimion potrząsnął głową. — Krwawoczerwone wydmy.
Mogli je dokładniej obejrzeć trzy dni później: równoległe rzędy wydm w kształcie sierpa o szczytach ostrych jak szable, o barwie tak intensywnej, że drżące nad nimi niebo wydawało się czerwone. Dalej, aż poza zasięg wzroku, rozciągało się długie, wąskie jezioro sprawiające wrażenie wypełnionego niczym więcej niż krwią. Widok był piękny, oszałamiający, ale też w jakiś sposób groźny. Abrigant, opętany myślą o metalach, nie pragnął niczego bardziej niż zboczyć z drogi i zbadać jego brzegi, ale Vroon twierdził stanowczo, że o obecności tam żelaza nie może być mowy, a Prestimion tonem nie znoszącym sprzeciwu nakazał bratu, by wybił sobie z głowy ten pomysł. W tej chwili mieli co innego do roboty.
W mieście Vrambikat przepytali troje jego mieszkańców, którzy mieli widzieć Dantiryę Sambaila. Byli to prości ludzie, dwie kobiety i mężczyzna, wszyscy tak onieśmieleni wezwaniem przed oblicze ludzi bez wątpienia wysokiej rangi, że niemal nie sposób było wydobyć z nich choćby kilku zrozumiałych słów. Gdyby ktoś im powiedział, że stoją naprzeciw Koronala, brata Koronala i Wielkiego Admirała królestwa, zapewne padliby im do stóp, zemdleni, a to gorsze nawet od jąkania się i zacinania.
Galielber Dorn po raz kolejny udowodnił swą użyteczność.
— Jeśli mogę… — powiedział robiąc krok w stronę próbującej coś wyjaśniać trójki i wyciągając swe długie, cienkie macki.
Jak wszyscy Vroonowie był mały, sięgał kolan niższej z kobiet, a jednak oni wszyscy cofnęli się na jego widok. Zatrzymały ich trzy ciche dźwięczne kliknięcia, wydobywające się z zakrzywionego złotego dzioba; stanęli i tylko przestępowali z nogi na nogę. Galielber Dorn podchodził do nich po kolei, wyciągał dwie splecione w skomplikowany wzór macki i ujmował nimi przegub każdego z nich, jednocześnie patrząc mu wprost w oczy. Za każdym razem trwało to kilka chwil.
Kiedy skończył, świadkowie byli tak spokojni, jakby otrzymali jakiś działający na nerwy eliksir. A kiedy, zachęceni przez Prestimiona, zaczęli mówić, powiedzieli wszystko jasno i otwarcie.
Rzeczywiście, spotkali dwóch szorstkich, bardzo nieprzyjemnych mężczyzn, doskonale odpowiadających opisom Dantiryi Sambaila i jego sługi, Mandraliski. Jeden z opisywanych był wysoki, miał długie ręce i nogi, i poruszał się z wdziękiem smukłego sportowca. Twarz miał ponurą, zaciętą, z ostrymi jak nóż kościami policzkowymi i oczami niczym gładzone kamyki. Drugi, niższy i grubszy, przewiązywał twarz chustą, jakby bronił się w ten sposób przed wiatrem i słońcem, ale widzieli jego oczy, znacznie niezwyklejsze niż u towarzysza, cudowne, fiołkowe, łagodne i ciepłe, a nie ciemne, wrogie i zimne.
— A więc nie ma żadnych wątpliwości, prawda? — spytał retorycznie Gialaurys. — Nikt na świecie nie ma takich oczu, jak prokurator.
Uciekinierzy wjechali do Vrambikat na dwóch tłustych wierzchowcach wyglądających jak po długiej jeździe, niemal doszczętnie wyczerpanych. Oznajmili, że muszą je sprzedać i kupić nowe, a potem ruszają dalej.
— Roześmiałem się — mówił mężczyzna — i powiedziałem, że żaden właściciel stajni nie zapłaci pięćdziesięciu wag za dwa półmartwe stworzenia. Ten wysoki uderzył mnie wtedy tam mocno, że upadłem i chyba by mnie zabił, gdyby ten drugi nie kazał mu przestać. Wtedy Astakapra — wskazał na starszą z kobiet — wytłumaczyła im, gdzie znajdą najbliższą stajnię. Odeszli i dobrze. Niech nie wracają.
— Gdzie jest ta stajnia? — spytał Prestimion. — Łatwo do niej dotrzeć?
— Nic łatwiejszego, panie — zapewnił go mężczyzna. — Ta szeroka ulica to Droga Eremoila. Dwie przecznice dalej, na rogu Amytilir, skręćcie w prawo. Drugi budynek od narożnika po lewej, to stajnia. Zobaczycie przed nią bele siana. Nie można go nie zauważyć.
— Zapłać im coś — powiedział Prestimion do Abriganta.
Odjechali.
Stajenni aż za dobrze pamiętali akurat tych dwóch gości. Nietrudno było zidentyfikować wierzchowce, na których przyjechali Mandralisca i Dantirya Sambail jako skradzione, bo na zadach nosiły znak znanego hodowcy z podnóża Góry, z Megenthorp, a hodowca niedawno rozesłał wiadomość, że włamało się do niego dwóch obcych i ukradło dwie cenne klacze. Te klacze stały teraz przed nimi, wynędzniałe ze zmęczenia. A ci dwaj — powiedzieli im stajenni — natychmiast wyciągnęli broń i grożąc nią zabrali dwa wypoczęte wierzchowce, zostawiając w zamian te z Megenthorp.
— A więc mają teraz i miecze — zauważył Abrigant. — Ciekawe, czy dostali je od wspólników, którzy umożliwili im ucieczkę, czy zdobyli gdzieś po drodze.
— Najpewniej jednak zdobyli po drodze — odparł Prestimion. — Podobnie jak środek transportu. — Zwrócił się do stajennych. — Wiecie może, dokąd się kierowali wyjeżdżając z miasta?
— A tak, panie, oczywiście! — usłyszał w odpowiedzi. — Pytali, którędy biegnie najlepsza droga na wschód. Więc powiedzieliśmy im, bo kto by nie powiedział, czując ostrze miecza na gardle.
A więc jednak wschód. Ale jak długo mieli zamiar jechać na wschód? Aż do samego Wielkiego Morza? Od wybrzeża dzieliły ich nieprzeliczone tysiące mil. Z całą pewnością obaj uciekinierzy nie byli tak szaleni, by zamierzali powrócić na Zimroel tą drogą.
Dokąd naprawdę jadą? — głowił się Prestimion.