Varaile przede wszystkim zainteresowała się pechowymi przechodniami. Byli to mężczyzna i kobieta, oboje dobrze ubrani i niewątpliwie zamożni. Nie potrafiła ich zidentyfikować. Zauważyła pusty ścigacz, zaparkowany na trawniku po przeciwnej stronie ulicy. Turyści, pragnący obejrzeć wielki dom wielkiego Simbilona Khayfa często zostawiali tam swe pojazdy, więc być może i ci ludzie przyjechali do miasta dla rozrywki i stali na brukowanym placyku przy zachodnim skrzydle podziwiając zdobiące fasadę piękne rzeźby z wapienia, kiedy z góry spadło na nich ciało nieszczęsnej pokojówki Klaristen.
A teraz oboje nie żyli, co do tego Varaile nie miała wątpliwości. Nigdy nie widziała trupa, ale teraz, klęcząc i patrząc w nieruchome, ślepe oczy wyczuwała, że za ich szklanym wzrokiem nie kryje się już nawet iskierka życia. Głowy odrzucone mieli pod nieprawdopodobnym kątem; Klaristen musiała spaść wprost na nich i skręcić im karki. Szybka śmierć; można by powiedzieć, że to rodzaj błogosławieństwa — pomyślała dziewczyna — ale śmierć to śmierć. Powstrzymała falę instynktownego strachu. Poruszyła dłońmi w drobnym geście modlitwy.
— Klaristen jeszcze oddycha, pani — zawołał masztalerz Bettaril. — Ale to już niedługo…
Pokojówka musiała odbić się od dwójki turystów. Wylądowała na chodniku w odległości kilkunastu stóp od nich. Upewniwszy się, że nie może nic zrobić dla ofiar Varaile podeszła do niej, ignorując nieprzyjazne spojrzenia gapiów. Zachowywali się tak, jakby uważali ją za sprawczynię tragedii, jakby sądzili, że w ataku urażonej dumy osobiście wyrzuciła służącą przez okno.
Oczy Klaristen były otwarte i było w nich życie, ale już nie świadomość. Źrenice nie poruszały się i dopiero gdy Varaile przesunęła nad nimi ręką, drgnęły, co wskazywało, że mózg nadal pracuje, choć pokojówka umiera.
— Klaristen? — powiedziała cicho. — Czy mnie słyszysz?
— Ona nas opuszcza, pani. — Bettaril mówił równie cicho.
Varaile widziała, jak zmienia się wyraz oczu biedaczki, jak znika z nich ostatni ślad świadomości, jak nieruchomieją. A potem zmienił się sam ich wygląd, stały się dziwnie płaskie, nakrapiane, jakby władanie nad nimi już objęły zaledwie obudzone siły rozkładu. Niezwykły to był widok, to przejście z życia do śmierci.
Zdumiało ją, że w tej strasznej chwili jest w stanie chłodno myśleć, analizować rzeczywistość.
Biedna Klaristen. Varaile nie znała jej wieku, ale nie miała pewnie więcej niż szesnaście lat. Dobra, prosta dziewczyna z jednego z prowincjonalnych dystryktów miasta, przylegającego do Pola Wielkich Kości, nazwanego tak dlatego, że znaleziono tam w ziemi skamieniałe szkielety prehistorycznych potworów. Co mogło stać się takiego, że odebrała sobie życie? W ten sposób?
— Jest lekarz! — krzyknął ktoś. — Przepuśćcie lekarza! Zróbcie mu przejście!
Ale lekarz mógł tylko bez wahania potwierdzić diagnozę Varaile: nic się nie da zrobić. Trzy osoby nie żyły.
Potężnie zbudowany mężczyzna o donośnym, ochrypłym głosie zawołał, by sprowadzić maga, maga zdolnego wielkim czarem wskrzesić z martwych. Varaile spojrzała na niego gniewnie. Ci prości ludzie z ich wiarą w czary i czarodziejów! Jakie to zawstydzające, jakie irytujące! Ona sama i ojciec też zatrudniali magów i wróżbitów, w końcu jak inaczej uniknąć nieprzyjemnych niespodzianek niesionych przez życie, ale nienawidziła współczesnej łatwowierności, coraz popularniejszego przekonania o wszechwładzy nadprzyrodzonych sił. Dobry wieszcz potrafi być użyteczny, owszem, ale przecież nie przywróci nikomu życia! Najlepsi z nich potrafili odczytać strzępy przyszłości, cuda nie należały do ich arsenału.
A skoro już przy tym jesteśmy — pomyślała Varaile — dlaczego nasz domowy mag, Vyethorn Kamman, nie ostrzegł przed nieszczęściem, sprokurowanym nam przez nieszczęsną pokojówkę?
— Lady Varaile? — powiedział głos, którego przedtem nie słyszała. — Straż imperialna, pani.
Pojawili się mężczyźni w mundurach, szarych w czarne pasy. Pokazali jej odznaki z symbolem Pontifexa. Zachowywali się nienagannie, z szacunkiem. Potrafili ocenić sytuację na pierwszy rzut oka: ciała i krew na bruku. Odsunęli tłum. Spytali, czy ojciec jest w domu. Powiedziała im, że jako gość hrabiego Fisiolo uczestniczy w koronacji Lorda Prestimiona, co tylko pogłębiło ich szacunek. Czy znała ofiary? Tylko jedną — powiedziała dziewczyna — O tę. Pokojówka. Wyskoczyła z okna, prawda? Tak, najwyraźniej — przytaknęła. A czy nie cierpiała przypadkiem na jakieś zaburzenia emocjonalne, pani? Nie — zaprzeczyła Varaile. Nic o tym nie wiem.
Ale tak naprawdę, co mogła wiedzieć o problemach emocjonalnych pokojówki z czwartego piętra? Widywała ją nieczęsto, rzadko wymieniały kilka słów, częściej zaledwie skinienie, uśmiech. Dzień dobry, Klaristen, piękny mamy dzień. Tak, Klaristen, wyślę kogoś na najwyższe piętro, żeby naprawił umywalkę. Nigdy ze sobą nie rozmawiały, przynajmniej tak, jak Varaile rozumiała określenie „rozmowa”. Bo i dlaczego miałyby rozmawiać?
Szybko okazało się jednak, że od pewnego czasu z pokojówką działo się coś złego. Zespół straży, po zbadaniu miejsca wypadku, wszedł do domu i rozpoczął przesłuchania służby. Prawda wyszła na jaw niemal natychmiast.
— Jakieś trzy tygodnie temu zaczęła budzić się z płaczem — powiedziała tęga, wesoła Thanna, pokojówka z trzeciego piętra. Dzieliła z Klaristen pokój w kwaterach służby. — Szlochała, krzyczała, poważnie to wyglądało, ale kiedy pytałam, o co chodzi, nie potrafiła powiedzieć. Nawet nie wiedziała, że płacze, przynajmniej tak mówiła.
— A potem — zeznała Vardinna, pomoc kuchenna i najbliższa przyjaciółka Klaristen wśród służby — okazało się, że nie pamięta mojego imienia. Śmiałam się z niej, powiedziałam, jak mi na imię, a ona zbladła jak śmierć, bo nie pamiętała też swojego imienia. Myślałam, że żartuje, ale nie, wcale nie żartowała, mówiła poważnie. Była przerażona. Nawet kiedy powiedziałam: „Jesteś Klaristen, ty głupia” to wcale się nie uspokoiła tylko powtarzała: „Jesteś pewna? Jesteś pewna?”.
— No a potem zaczęły się koszmary — mówiła dalej Thanna. — Siadała na łóżku, zaczynała krzyczeć, a ja włączałam światło. Wyglądała jak ktoś, kto właśnie zobaczył ducha. Raz wyskoczyła z łóżka, zerwała z siebie nocną koszulę, no i widziałam, że poci się dosłownie na całym ciele, jakby właśnie wyszła z kąpieli. Szczękała zębami tak, że słychać ją było aż na ulicy. Przez cały tydzień miała naprawdę straszne koszmary. Właściwie nie pamiętała snów, mówiła tylko, że były okropne, ale jeden mi opowiedziała: wielki obrzydliwy robal usiadł jej na twarzy i zaczął wysysać mózg, aż głowa zrobiła się całkiem pusta. Powiedziałam, że to pewnie jakieś przesłanie, że powinna zobaczyć się z tłumaczką snów, ale takich jak my nie stać przecież na tłumaczki, a ona jeszcze powiedziała, że nie jest aż taka ważna, żeby dostawać przesłania. Nigdy nie widziałam nikogo, kto by tak bał się snów.
— Mnie też o tym mówiła — przytaknęła Vardinna. — A parę dni temu przyznała, że ma te koszmary nawet na jawie. Że zaczyna jej dudnić w środku głowy, a zaraz potem pojawiają się straszne obrazy, wprost przed oczami, nawet kiedy sprząta.
— Pani, czy nikt ci o tym nie mówił? — Strażnik zwrócił się bezpośrednio do Varaile.
— Nie.
— Jedna z twoich pokojówek przechodziła najwyraźniej coś, co można chyba opisać jako załamanie nerwowe. Nie dostrzegłaś żadnych niepokojących oznak, pani?