— Nie. W normalnych okolicznościach rzadko ją widywałam — wyjaśniła dziewczyna chłodnym głosem. — Pracowała na piętrze dużego domu…
— Tak… no tak, oczywiście, pani. — Strażnik zmieszał się nagle, nawet wyglądał na przestraszonego, jakby za późno uświadomił sobie, że to, co powiedział wydaje się obciążać córkę samego Simbilona Khayfa częścią, choćby drobną, odpowiedzialności za wypadek.
Pojawił się kolejny strażnik.
— Ustaliliśmy tożsamość ofiar — zakomunikował. — Byli to goście z Canzilane, mąż i żona. Hebbidanto Throle z żoną Garelle. Zatrzymali się w Gospodzie Pod Ścianą. To drogi hotel, stać na niego tylko bardzo zamożnych. Obawiam się, że trzeba będzie zapłacić poważne odszkodowanie, pani. — Spojrzał przepraszająco na Varaile. — Ale dla pani ojca to oczywiście nie problem…
— Tak — przerwała mu dziewczyna niezbyt przytomnie. — Tak, oczywiście…
Canzilane! Ojciec miał tam fabryki, duże fabryki. Hebbidanto Throle… czy nie słyszała już tego nazwiska? Była prawie pewna, że tak. Pomyślała, że mógł on być jakimś zatrudnionym przez ojca dyrektorem, być może zarządzał nawet którąś z jego wielkich operacji. Wybrał się z żoną na wakacje, chciał jej pokazać zdumiewający, oszałamiający ogromem dom swego bajecznie bogatego pracodawcy i…
Przerażający przypadek. Co za smutny koniec podróży dla przyjemności!
Strażnicy skończyli wreszcie zadawać pytania. Zebrali się w kącie biblioteki i przed wyjściem coś jeszcze między sobą uzgadniali. Ciała zabrano już z ulicy, dwaj ogrodnicy spłukiwali z chodnika krew. Varaile, ponuro zamyślona, zastanawiała się nad tym, co czeka ją w najbliższej przyszłości.
Po pierwsze, musi wezwać maga, by oczyścił dom z plamy, którą pozostawiło na nim samobójstwo. Bo samobójstwo to poważna sprawa, ściąga na gospodarstwo mrok i wszelakie zło. Po drugie, odszukać rodzinę Klaristen, przekazać jej wyrazy współczucia, informację, że koszta pogrzebu pracodawca bierze na siebie i że przekaże znaczny dar jako podziękowanie za jej nienaganną pracę. Po trzecie, skontaktować się z kimś z pracowników ojca w Canzilane, dowiedzieć się od niego, kim był Hebbidanto Throle i jego żona, jak można skontaktować się z ich bliskimi, jak wyrazić im współczucie w sposób najbardziej odpowiedni. Wypłata nawet znacznego odszkodowania to jedno, ale być może trzeba będzie wykonać jeszcze jakiś gest.
Same kłopoty. Nic, tylko kłopoty. A przecież już wcześniej goryczą napełniła ją konieczność pozostania w domu, podczas gdy ojciec wyjechał na koronację.
— W tym tygodniu za wielu tam będzie mężczyzn chętnych, żeby popić i poszaleć, młoda damo. To nie miejsce dla ciebie — orzekł Simbilon Khayf i był to koniec dyskusji. Varaile wiedziała oczywiście, o co chodzi: on sam zamierzał popić i poszaleć, on i jego wielce arystokratyczny przyjaciel, wulgarny, nieustannie bluźniący hrabia Fisiolo, i wolał nie mieć przy boku córki. Niech i tak będzie; nikt, nawet jego jedyne dziecko, nie śmiał sprzeciwić się woli Simbilona Khayfa. Posłusznie została w domu i teraz pomyślała, że to wielkie szczęście dla rodziny; co by było, gdyby nie ona, przecież służący nie poradziliby sobie z taką odpowiedzialnością.
Tuż przed wyjściem szef straży powiedział do niej cicho:
— Pani, mieliśmy ostatnio kilka podobnych przypadków, choć żaden nie zakończył się aż tak źle. Szerzy się jakaś epidemia szaleństwa. Proszę uważać na służbę, może oszaleć ktoś jeszcze.
— Będę o tym pamiętać, funkcjonariuszu. — Varaile skrzywiła się. Perspektywa nadzorowania stanu umysłowego służby nie wydawała się szczególnie pociągająca.
Strażnicy wyszli. Dziewczyna poczuła narastający ból głowy. Mimo to przeszła do gabinetu przygotować się do tego, co musiało być zrobione. Musi wziąć sprawy w swoje ręce nim Simbilon Khayf powróci z Zamku.
Epidemia szaleństwa?
Dziwne. Przyszło jej żyć w niezwykłych czasach. Nawet ona doświadczała ostatnio dziwnych chwil depresji, a czasem nawet dezorientacji. Zapewne coś związanego z hormonami, tylko że tego rodzaju nastroje do tej pory nie były jej znane.
Posłała po Gawona Baria, zarządcę domu. Kazała mu natychmiast przygotować rytuał oczyszczający.
— Muszę mieć adres rodziców Klaristen — powiedziała stanowczo — a jeśli nie rodziców, to w każdym razie rodziny. A jeśli chodzi o tych biedaków z Canzilane…
4
I znów Zamek stał się sceną igrzysk koronacyjnych, po raz drugi w ciągu ostatnich trzech lat. Znów zabudowano trybunami trzy boki obszernego, słonecznego, porośniętego trawą pola znanego pod nazwą Łąki Vildivara, leżącej tuż przy dolnym krańcu Dziewięćdziesięciu Dziewięciu Stopni. I znowu najwyżsi rangą obywatele królestwa, Koronal oraz dwie pozostałe Potęgi, członkowie Rady, parowie, diukowie i książęta z setek prowincji zgromadzili się, by uczcić wstąpienie na tron nowego władcy. Ale owych poprzednich, wyprawionych ku czci Koronala Lorda Korsibara i samego Lorda Korsibara, nie pamiętał nikt z wyjątkiem Prestimiona, Gialaurysa i Septacha Melayna. Biegi, turnieje, zapasy, zawody łucznicze i inne… zapomniane przez wszystkich, zwycięzców na równi z pokonanymi. Wymazane z pamięci. Usunięte z niej przez zespół czarnoksiężników Prestimiona, działających wspólnie, w jednej potężnej manifestacji sztuki magicznej. Wszystko, co zdarzyło się podczas tych „pierwszych” igrzysk wcale się nie zdarzyło. Dzisiaj miano popisywać się siłą i zręcznością ku czci Lorda Prestimiona, Lorda Korsibara nigdy nie było. Nawet czarnoksiężnicy, wypełniający rozkaz władcy, posłusznie zapomnieli o własnym dziele.
— Niech wystąpią łucznicy! — krzyknął Mistrz Igrzysk. Tę honorową funkcję pełnił dziś diuk Oljebbin ze Stoienzar.
Uczestnicy zawodów wyszli w pole. Na widowni wszczął się tumult i wrzawa, bo był wśród nich także Lord Prestimion, a nie tego oczekiwano przecież po nowym Koronalu. Goście nie powinni się jednak dziwić. Łucznictwo było ulubionym sportem Prestimiona. Był w nim prawdziwym mistrzem, a należał do ludzi, w których sercach płonął jasny ogień współzawodnictwa… i siał iskrami przy każdej okazji. Ci, którzy go znali wiedzieli doskonale, że nie zrezygnuje z szansy na zademonstrowanie swego mistrzostwa. Mimo to… Koronal biorący udział w igrzyskach na własną cześć… jakie to dziwne, jakie niezwykłe!
Prestimion zrobił co mógł, niemal więcej niż mógł, by wydać się nikim więcej niż zwykłym łucznikiem chcącym zdobyć nagrodę. Nosił wprawdzie królewskie barwy, obcisły zielony dublet i zielone bryczesy, ale nie miał żadnej oznaki władzy. Ktoś obcy, nie znający Koronala być może zidentyfikowałby go po atmosferze godności i władzy, którą roztaczał wokół siebie od najwcześniejszej młodości, ale bardziej prawdopodobne wydawało się, że niewysoki, barczysty mężczyzna o krótko przyciętych blond włosach pozostałby niezauważony w grupie masywnych, muskularnych atletów.
Pierwszy strzelał Glaydin, długoręki i długonogi najmłodszy syn Serithorna z Samivole. Dobry łucznik; Prestimion z przyjemnością obserwował jego popis.
Jako następny wystąpił Kaitinimon, nowy diuk Bailemoona, nadal noszący zawiązaną na ramieniu żółtą wstążkę, oznakę żałoby po ojcu, diuku Kantaverelu. Kanteverel zginął walcząc po stronie Korsibara w krwawej bitwie pod Granią Thegomar, ale o tym nie wiedział nawet jego syn. Ojciec nie żyje, to nie było dla niego tajemnicą, ale prawdziwe okoliczności jego śmierci okrywała mgła, jak okoliczności śmierci wszystkich ofiar wojny. Tak działał czar, który Prestimion kazał utkać magom. A był on utkany tak sprytnie, że pozwalał krewnym i bliskim ofiar wysnuć ich własne fantazje co do przyczyn śmierci, wypełniające próżnię tym surowszą, że pozbawioną jakichkolwiek informacji o tym co się stało z tymi, których już wśród nich nie było. Być może Kaitinimon wierzył, że Kanteverel zmarł na atak serca podczas wizyty w swych posiadłościach na zachodzie, a może w to, że gorączka bagienna zabrała go podczas pobytu na wilgotnym południu, w każdym razie i jedno, i drugie było nieprawdą.