Marcin, stary koniu!
Ile to lat? Policzysz za mnie dokładnie? Matematycy mają kłopoty z liczeniem do tyłu. Nawet ci z habilitacją. Ciągle jeździsz na koniach czy już reumatyzm Ci nie pozwala?
Sprawiłeś mi ogromną radość. Wróciłem do szczęśliwej, chyba najszczęśliwszej mojej przeszłości. Ciągle pamiętam, jak oblatem Cię kompotem w stołówce! Czereśniowy, prawda? Pamiętam też Twoje opowieści o górach. Pozdrowiłem Natalią. Ona Cię bardzo lubiła. Czasami byłem o to nawet zazdrosny. Byłeś przystojniejszy niż ja. Poza tym ona uważała, że masz najbardziej błękitne oczy, jeśli nie w Polsce, to przynajmniej we Wrocławiu. Denerwowało mnie trochę, że wpatruje się w Twoje oczy. Całe szczęście dla mnie, że nie potrafiłeś migać…
Pozdrowiłem Natalię. Wirtualnie. Piszę czasami do niej e-maile i opowiadam jej, co tutaj się wydarza. O tym, że Marcin, ten góral, się odezwał, też jej napisałem. Jestem pewny, że się ucieszyła.
Natalia nie żyje.
Umarła tuż przed operacją. Wtedy we Lwowie. To byt wypadek. Zapadłem się potem pod ziemię. Zniknąłem. Chciałem zniknąć. Dla wszystkich. Dla Ciebie także. Wybacz mi, proszę! Kiedyś Ci to wszystko dokładnie opiszę. Zaraz po moim powrocie do Monachium pogadamy, okay?
Jestem tylko przejazdem w Paryżu. Jutro lecę dalej. Do Princeton. Robię tam ważny projekt. Gdy lecę do Stanów, to zawsze przez Paryż.
Nie wiedziałem, że Błażej to Twój brat! Wasze nazwisko jest tak popularne, że nie wpadło mi to do głowy. Nigdy mi o nim nie opowiadałeś. Znam Błażeja z jego artykułów. Świat jest taki mały.
Teraz muszę kończyć. Napiszę więcej z Monachium. Cieszę się, że mnie odnalazłeś!!!
Jesteś szczęśliwy tam w tych górach?
Uważaj na siebie.
Jakub
PS Nie mogę pozdrowić ani mojej żony, ani dzieci. Może kiedyś…
PPS Pisz na moją skrzynkę do instytutu. Chcę Twoje e-maile czytać nie tylko w Paryżu!
Od ich „pierwszego” wrześniowego dnia była w „swojej stajni” praktycznie każdego wieczoru. Tylko jeden raz znikła na kilka dni. Wtedy najbardziej odczuł, jak pustoszeje jego życie bez niej.
Nie wiedział, dlaczego wtedy znikła. To było około trzech tygodni po rozmowie telefonicznej i ich „pierwszej randce”. Najpierw rozmawiali długo wieczorem. Potem, gdy ona jak zwykle wróciła do domu, został jeszcze w biurze i napisał do niej e-mail. Tego dnia była rocznica śmierci jego ojca. Pomyślał, że to najlepszy dzień, aby jej o nim opowiedzieć. Napisał jej także wtedy o matce i o jej chorobie. O ich bliskości, o jej pokorze w przyjmowaniu swojego kalectwa, o jego podporządkowaniu się do życia przez osiem lat z kimś na wózku inwalidzkim, o radościach wspólnych wieczorów z matką, o niepotrzebnej i drażniącej go momentami wdzięczności jego braci „za poświęcanie się dla mamy w imieniu ich wszystkich”. W tym samym e-mailu – długo się wahał, czy to odpowiedni moment i czy jej tym nie urazi – napisał:
Śnią mi się ostatnio – a ja przecież jeszcze do niedawna nie miałem żadnych snów – Twoje sukienki i Twoje podziurawione staniki. W moich snach stajesz w butach na wysokich obcasach przede mną i przymierzasz je po kolei, pytając mnie o zdanie. Przy każdej kolejnej sukience i kolejnym staniku zapraszam Cię do tańca. Chociaż – potraktuj to jako ostrzeżenie (!) – ja zupełnie nie potrafię tańczyć. Godzinami nie mogę się zdecydować. W końcu naga podchodzisz do szafy, wyciągasz z niej habit zakonnicy i wkładasz go na siebie. Jest bardzo obcisły. Sutki Twoich piersi wypychają materiał. Zakrywam je moimi rękami i… i wtedy się budzę.
Ciekawe, jak Freud skomentowałby mój sen? Pewnie powiedziałby, że jest on „korektą niezaspokojonej rzeczywistości” albo coś podobnego…
Wróciła po kilku dniach. Wszedł po raz chyba setny tego dnia na czat i za sto pierwszym razem po prostu była.
Mogłabym dla Ciebie wkładać i zdejmować tysiąc staników i dwa tysiące sukienek. Mogłabym także dla Ciebie rozebrać się z habitu. Tylko nie proś mnie do tańca. Nawet w snach. Nie potrafię tańczyć. Ale się uczę. Obiecuję Ci, że się nauczę. I zatańczymy! Zobaczysz…
Tak postanowiłam i wykrzyczałam to całemu światu przedwczoraj na plaży w Świnoujściu. Mało kto to słyszał, bo był bardzo silny wiatr. Ale najważniejsze, że ja to usłyszałam.
Potem przez dwie godziny piłam z butelki moje ulubione bordeaux i pisałam list do Ciebie. Czasami płakałam. Pewnie przez to wino. Gdy butelka była opróżniona do ostatniej kropli, wepchnęłam do niej kartki z moim listem, zatkałam szczelnie korkiem i wrzuciłam do morza. Jestem pewna, że kiedyś ją znajdziesz, spacerując po jakiejś plaży, i przeczytasz mój list z dna butelki. Poznasz z łatwością, że to moja. List pachnie moimi perfumami, odcisnęłam na każdej stronie moje usta (specjalnie zabrałam szminkę na plażę), a do butelki oprócz listu wrzuciłam także małą białą muszelkę (tylko taką malutką dało się tam wepchnąć) i srebrny kolczyk, który zdjęłam z ucha. Zdjęłam także mój stanik, ale nie chciał przejść przez szyjkę butelki.
Byłyśmy z mamą w Świnoujściu przez kilka dni. Tam mieszka mój ulubiony wujek, młodszy brat mojego ojca, i tam także jest grób mojego ojca.
Lubię morze. Gdy byłam małą dziewczynką, to kiedy już przestałam chcieć być wychowawczynią w przedszkolu, marzyłam, by zostać marynarzem.
Potrzebny był mi ten wyjazd. Musiałam sobie w życiu poustawiać priorytety i odpowiedzieć sobie, co w życiu jest dla mnie ważne. Na początku listy ustawiłam teraźniejszość. Teraźniejszość jest od teraz dla mnie najważniejsza. Wcale nie przyszłość! Nie chcę już więcej na nic czekać. Nie chcę, aby ktoś wysłał do mnie SMS-a, wyznał mi miłość, napisał, że chce ze mną spędzić resztę życia, a potem okazało się, że pomylił numer telefonu.
Wrrrrróciłam i już teraz będę.
PS Wiesz, że nawet tam nad morzem myślałam o pani Siekierkowej? Są tacy mężczyźni lub takie kobiety, które chciałoby się sklonować. Dobrosławę Magdalenę Siekierkową z Biczyc koło Nowego Sącza chciałabym sklonować. Ma wielką skalę!
I od tego dnia już nieprzerwanie była. Po wieczorach z nią wracał do domu w Biczycach, siadał przy herbacie w kuchni i tęsknił. Nie za rozmowami. Tęsknił za nią.
Czy można za kimś tęsknić i cieszyć się tym? – zastanawiał się którejś soboty.
Obudziło go ujadanie psa w sąsiedztwie. Ostatni weekend przed Bożym Narodzeniem. Tej soboty nie musiał wstawać, aby pojechać do muzeum. Jego dyżur – weekendowe dyżury, kiedy było najwięcej odwiedzających, dzielił na przemian z kustoszką – przypadał tym razem w niedzielę. Bezskutecznie próbował zasnąć. Świtało.
Wstał, obmył twarz zimną wodą. Wyszedł z domu i ruszył drogą w kierunku chałupy Siekierkowej. Patrzył, jak igiełki szadzi oblepiają zastygłe w bezruchu pojedyncze źdźbła trawy. Zeschłe gałęzie i osty polukrowane spiczastymi kryształami, płoty spowite zamarzniętą mgłą. Bajkowe drzewa powleczone białą koronką, jaką widział na brzegach serwet pieczołowicie dzierganych przez jego matkę. Porcelanowy poranek w Biczycach. Odświętny jak góralskie dziewczynki maszerujące do pierwszej komunii.
Góry spowite poranną mgłą majaczyły w oddali. Mieszkał w Biczycach od urodzenia i odkąd pamiętał, zawsze zachwycał go i uspokajał widok gór. Świat dzięki nim miał swój porządek i swoją miarę. Wszystko przemijało, a majestatyczne góry zawsze były takie same.