Выбрать главу

Zaraz po wejściu do mieszkania pobiegłam do kuchni, wyjęłam z lodówki butelkę napoczętego wina i zamknęłam się z nią w łazience. Miałam wrażenie, że jeżeli zaraz nie znajdę się w wannie – oszaleję. Działałam jak w amoku, jak lunatyk, jak maszyna…

Kąpiel jednak nie pomogła. Pewnie dlatego, że próbowałam zmyć z siebie brud, który znajdował się nie na zewnątrz, ale wewnątrz mnie. Czułam się zbrukana, skażona, czułam do siebie wstręt. Alkohol też na niewiele się zdał; zamiast ból zabić, jedynie go przytępił, ale bez niego chyba nie dotrwałabym do następnego dnia.

Poranek był jeszcze gorszy, jeszcze boleśniejszy, bo dopiero wtedy na dobre do mnie dotarło, co wydarzyło się poprzedniego wieczoru i co to tak naprawdę znaczy…

Kobieta, którą pokochałam jako pierwszą i jak do tej pory jedyną w moim życiu, której oddałam całą swoją tajemnicę inności i całą siebie, której tak bezgranicznie zaufałam, że po raz pierwszy w życiu odważyłam się stanąć przy niej naga, pytająca i prosząca o jej nagość – ta kobieta miała męża. Pamiętam, że kiedy obudziłam się rano, przez jedną krótką, cudowną, naiwną chwilę wydawało mi się, że to był tylko zły sen, że to nie wydarzyło się naprawdę. Jak bardzo chciałam w to wierzyć. Dopiero kiedy otworzyłam swój pamiętnik i zobaczyłam ledwie czytelne zapiski nagryzmolone poprzedniego wieczoru, zrozumiałam, że to jednak nie był sen, i wtedy coś we mnie umarło. W jednej chwili przeszył mnie ból wielki jak świat i do tej pory nie wiem, czy był fizycznej, czy duchowej natury. A może jeszcze jakiś inny?

Nic nie może być gorsze…

Kilka następnych dni przeżyłam jak w półśnie, snując się bez celu z kąta w kąt, do nikogo się nie odzywając, nigdzie nie wychodząc, prawie wcale nie jedząc i pijąc bez opamiętania. Byłam sama, gorzej – samotna, tak dojmująco, jak nigdy wcześniej. Alkohol przynosił ulgę, otępiał mnie, sprawiał, że świat stawał się mniej realny, a przez to mniej bolesny. Wiem, że bez niego bym sobie nie poradziła. Bez alkoholu statystyki samobójców byłyby jeszcze bardziej przerażające.

Minęły święta, które były dla mnie koszmarem, minął sylwester, którego nie pamiętam, i nadszedł dzień, kiedy zebrałam w sobie resztkę sił i pojechałam powiedzieć jej, że wiem, że nikt nigdy tak mnie nie zranił i nie oszukał, że nie możemy dłużej być razem, że nie potrafiłabym drugi raz jej zaufać, że chciałabym kochać kogoś innego. To wciąż boli, mimo że minęły dwa lata…

Potem było jeszcze kilka wspólnie spędzonych tygodni, kiedy próbowałyśmy zbudować między nami coś na podobieństwo przyjaźni. Ona próbował mnie przekonać, że to się nigdy więcej nie powtórzy. Próbowałam jej uwierzyć i wybaczyć. Żadnej z nas się nie udało. To była agonia naszego związku i obie dobrze o tym wiedziałyśmy. Wiedziałyśmy, że już w żaden sposób nie da się go uratować. Aż w końcu nadszedł ten wieczór, kiedy przy dwuosobowym stoliku padło ostatnie good bye, ostatni pocałunek i ostatnia łza. Ja zostałam tutaj, ona wróciła do Anglii. Nie wyjechałaby, gdybym ją o to poprosiła. Nie poprosiłam, choć wszystko wewnątrz mnie krzyczało: „Nie odchodź, potrzebuję cię, zostań, kocham, wybaczam!”. Dziś mijają dokładnie dwa lata od tamtego ostatniego razu. Potem już nigdy więcej jej nie widziałam…

Przez następnych dwanaście miesięcy nie potrafiłam rozpocząć dnia bez alkoholu, a tym bardziej zakończyć. W bardzo szybkim tempie stałam się niewolnicą alkoholu, a niedługo potem pokochałam go, bo odrywał mnie od rzeczywistości i uśmierzał wewnętrzny, palący żywym ogniem ból, który z każdym dniem stawał się coraz bardziej dokuczliwy, coraz trudniejszy do zniesienia i którego wciąż nie potrafiłam ani określić, ani nazwać, ani zlokalizować. W tamtym okresie, patrząc w lustro, widziałam dwudziestokilkuletnią ukrywającą się przed światem alkoholiczkę, zalewającą się w trupa lesbijkę. Masturbowałam się regularnie do fantazji lub wspomnienia ciała nagiej kobiety, przypominając sobie jej dłonie pomiędzy moimi pośladkami, udami, w moich ustach lub na moich piersiach, jej język we mnie i moje palce w niej.

Moje życie stało się monotonne, bezbarwne i pozbawione celu. Wszystkie dni były tak do siebie podobne, że w końcu przestałam je rozróżniać; upływały mi na bezmyślnym gapieniu się w telewizor i opróżnianiu kolejnych butelek. To, co kiedyś było dla mnie ważne, przestało mieć znaczenie, a ja nie miałam nawet siły zastanawiać się dlaczego.

To co przeżywałam – wiem to dzisiaj – to było o wiele więcej niż zwykłe poczucie zdrady. Zdradzonej przez mężczyznę kobiecie najczęściej się współczuje, często bagatelizuje jej cierpienie. Doradza cierpliwość, powołuje się na tysiące podobnych sytuacji, minimalizuje lub trywializuje skutki takiej zdrady, poklepuje po ramieniu i mówi: „Nie on jeden i nie ty jedna”. „Moja kobieta” zdradziła mnie z mężczyzną. Tego nie można nawet nikomu opowiedzieć, a tym bardziej objaśnić. U ludzi uważających się za „normalnych” kończy się w takich sytuacjach skala tolerancji i pojawia się odrzucenie, odraza, pogarda i izolacja.

Ale ja miałam trochę szczęścia. Nagle pojawiła się Dominika. Dzięki niej i przyjaźni, którą mnie obdarowała, zrozumiałam, że nie jestem sama, że są także w pobliżu mnie inni, którzy doświadczyli takiego samego cierpienia, rozczarowania i upokorzenia, i to pomogło. Pozbierałam kawałki, jakie pozostały z mojego dawnego, potłuczonego życia, i ulepiłam z niego nowe, lepsze, oparte na nowych fundamentach, zmierzające ku nowym celom. Dziś jestem nowym człowiekiem, mającym nowych przyjaciół, nowe pasje, nowe marzenia, nową filozofię życia. Odcięłam się od wszystkiego, co miało jakikolwiek związek z bolesną przeszłością, no, od prawie wszystkiego…

Skłamałabym, twierdząc, że o niej nie myślę. Myślę. Czasami są takie dni, gdy jest w każdej godzinie, i takie godziny, gdy jest w każdej minucie. Wciąż jeszcze zdarza mi się zasypiać i budzić z jej imieniem na ustach. Często łapię się również na tym, że wypatruję jej twarzy w ulicznym tłumie; wiem, że to niemożliwe, abym ją w nim znalazła, ale nie mogę się powstrzymać, to jest silniejsze ode mnie… Nadal przyciskam twarz do brudnej szyby autobusu i nadal wilgotnieją mi oczy, kiedy „przypadkiem” przejeżdżam obok budynku naszej szkoły i „przypadkiem” spoglądam w okna sali wykładowej na trzecim piętrze, w której byłyśmy tak nieprzyzwoicie szczęśliwe…

Po naszym rozstaniu obiecałam sobie, że nigdy jej nie wybaczę i jak najszybciej zapomnę. Nie zapomniałam do dziś. Początkowo nie chciałam tej pamięci, nienawidziłam jej, chciałam ją zniszczyć, zabić, pogrzebać, z czasem jednak przyzwyczaiłam się do niej, oswoiłam ją, a ostatecznie chyba nawet pokochałam. Ale to wcale nie znaczy, że przestała boleć. Najbardziej boli przez drobiazgi: gdy dobiegają mnie dźwięki piosenki, której razem słuchałyśmy, gdy ktoś wymieni tytuł filmu, o którym rozmawiałyśmy, gdy poczuję zapach perfum, w które ubierałam się na nasze spotkania, gdy gdzieś usłyszę jej imię, wciąż tak bliskie i ukochane…

Na co dzień jednak funkcjonuję normalnie; regularnie jeżdżę na uczelnię, wieczorami spotykam się z przyjaciółmi, od czasu do czasu odwiedzam kino, nie piję alkoholu, no powiedzmy, że go ograniczam, znowu umiem się głośno śmiać i może nie zapomniałam o Victorii, ale przynajmniej nauczyłam się bez niej żyć, a to ogromny sukces. „Widać można żyć bez powietrza” – pisała Pawlikowska-Jasnorzewska i ja jestem tego najlepszym przykładem. Żyję bez powietrza już dwa lata…

Przez ten czas często żałowałam tamtej decyzji; jeszcze częściej zastanawiałam się, co by było, gdyby… Po pewnym czasie przestałam. Oprócz własnego bólu, własnej tęsknoty, własnego dramatu, własnej namiętności i własnych rozterek znalazłam w niej również rozgrzeszenie i usprawiedliwienie. Wiele razy obwiniałam się za nasze rozstanie, wyrzucałam sobie, że nie dałam nam drugiej szansy, że nie chciałam nawet spróbować, za szybko się poddałam… Zrozumiałam jednak, że musiałam pozwolić Victorii odejść. Nieraz trzeba zagłuszyć wołanie serca i postąpić według woli rozsądku… Victoria i ja nie miałybyśmy przed sobą przyszłości. Są różne rodzaje miłości. Jedne tlą się latami, jak ogień podtrzymywany w kominku, inne wybuchają gwałtownie jak wulkan i równie szybko gasną. Nasza była właśnie taka: nagła, intensywna, szybka i spektakularna, ale… krótkotrwała. Wiele razy krwawiłam przez nią z bólu, złamała mi życie, zdeptała mnie, upokorzyła, zaprowadziła na skraj depresji i do dziś noszę po niej w sercu zabliźnione rany, a jednak gdybym dostała szansę przeżycia jej jeszcze raz, zgodziłabym się bez nanosekundy wahania, mimo tych wszystkich łez i ran…

Victoria jest teraz na drugim końcu Europy, oddalona ode mnie o setki kilometrów i tysiące osobno spędzonych godzin. Pozostało mi po niej tylko jedno zdjęcie i czasami nie do końca wierzę, że to, co między nami było, wydarzyło się naprawdę, ale na szczęście mam wspomnienia, a w nich Victoria nigdy się nie zestarzeje, nigdy nie przestanie się uśmiechać, nigdy nie umrze – będzie żyła jutro, wiecznie, zawsze…

Już wiem, po co piszę ten list – by podziękować, podziękować za opamiętanie, za wskrzeszenie mojego martwego serca, które od czasu rozstania z Victorią postrzegałam jako zimny, przysypany kurzem kamień, niezdolny do odczuwania ani ekstremalnej radości, ani ekstremalnego cierpienia, przyjmujący wszystko z chłodną obojętnością, potrafiący wykrzesać z siebie jedynie nędzną namiastkę intensywności dawnych uczuć, nieczuły na piękno muzyki, literatury, filmu, niewrażliwy na cudze cierpienie…

Pana muzyka jako pierwsza przebiła się przez tę lodową skorupę, dzięki niej znowu w pełni zaczęłam czuć, wpuściła do mojego mrocznego wnętrza światło i na nowo pokazała, jak smakuje prawdziwe wzruszenie, prawdziwa radość, prawdziwe cierpienie, prawdziwe szczęście. Otrzepała moje serce z popiołu i z powrotem nauczyła je oddychać. Słucham jej na wstrzymanym oddechu, w absolutnym skupieniu, z niemal religijną czcią i z dłonią na piersi w geście zachwytu. Pana muzyka jest taka, jakby podczas tworzenia dotykał Pana anioł albo sam Bóg…