Выбрать главу

Bardzo go to wtedy zdziwiło. Tym bardziej że w omówieniu i rozwinięciu artykułu atrakcyjnej pani psycholog wydawca książki wspominał, że wyniki tego badania są zgodne z wynikami badań na poziomie neurologicznym. I to zdumiewająco zgodne. Zamieszczał i omawiał encefalogramy sporządzone dla mózgów osób, które doprowadzono zdjęciami pornograficznymi do intensywnego podniecenia seksualnego, oraz porównawczej grupy osób, które po długich ćwiczeniach przygotowawczych miały pierwszy raz w życiu – oczywiste było, że umierają ze strachu – przejść bosą stopą po rozżarzonych do czerwoności węglach. Zamieszczone wykresy były prawie takie same.

On, gdy w swojej fazie lęku się panicznie bał, to albo uciekał jak oszalały, do całkowitego wyczerpania, albo łykał tabletki według swojego naiwnego grafiku. W obu przypadkach lęk mijał, a przynajmniej stawał się do zniesienia. Jeśli kilka lub kilkadziesiąt miligramów czystej chemii w postaci valium czy podobnej substancji mogło wpłynąć na mózg tak bardzo, że człowiek po krótkim czasie przestawał się bać, a nawet czuł rodzaj spokojnej błogości, i jeśli przy tym istnieje aż tak duże podobieństwo pomiędzy strachem a pożądaniem, to musi przecież istnieć jakaś równorzędna chemia, która napięcie tego pożądania zmniejsza lub całkowicie likwiduje. Gdy on czuje pożądanie – nawet dzisiaj, przed chwilą, wobec tej nauczycielki historii – to emocją, która dominuje, jest nieodparte pragnienie dotyku. Patrzył na opalone nagie ramię tej nauczycielki lub na jej unoszące się pod stanikiem piersi i… chciał ich przecież dotknąć. Gdy ludzie czują pożądanie, to chcą być dotykani, dotykają się nawzajem lub, jeśli to jest niemożliwe, dotykają się po prostu sami. I robią to, najchętniej w łóżku, do momentu, w którym napięcie tego pożądania zniknie. Dla większości tym momentem jest orgazm. Dotykiem i reakcją na dotyk wytwarzają w sobie, wewnętrznie, chemię podobną do tej, którą on pobierał z zewnątrz, łykając kolorowe tabletki. W obu przypadkach, lęku i pożądania, ta chemia musi pojawiać się oczywiście w mózgu. W przypadku pożądania najwięcej powinno jej tam być tuż przed, w trakcie lub tuż po orgazmie. I powinna być to chemia, podobnie jak ta w jego tabletkach, która w swoim działaniu w bardzo krótkim czasie – więc musi pojawiać się w dużym stężeniu – uspokaja, rozluźnia, a nawet usypia. Szczególnie, ku niezadowoleniu kobiet, na usypianie podatni są mężczyźni. Poza tym powinna być w stanie zapewnić przez krótki czas najwyższą przyjemność identyfikowaną przez ludzi jako rozkosz. To, że morfina i inne narkotyki działają w taki właśnie sposób, wiadome było od dawna.

Przypomniał sobie, co Błażej mówił o opiatach i o podziwianej przez niego Candace Pert, która jako pierwsza odkryła receptory opiatowe. Nie wiedział wiele o samych receptorach, ale znał nazwisko Pert. Światowiec Błażej mógłby być naprawdę dumny ze swojego małego braciszka zamkniętego na podhalańskiej wsi! Usłyszał o Pert nie z powodu opiatów, ale przy okazji pożądania. Może nie tyle usłyszał, ile wyczytał. I to w historii nadającej się wprost idealnie na scenariusz jednego z tych bezsensownych filmów, które puszczają po północy na Polsacie. Jest w niej wszystko, czego widz po takich filmach może oczekiwać: leje się obficie krew, jest okrucieństwo, jest zwierzęcy seks i na dodatek wszystko kończy się happy endem.

Pert ze swoją asystentką Nancy Ostrowski, która zanim zajęła się orgazmami zwierząt, przez bardzo długi czas nosiła się z zamiarem wstąpienia do zakonu, przeprowadziła jedyny w swoim rodzaju eksperyment. Zamykały w klatce samca i samicę chomików, wstrzykiwały im radioaktywny opiat, który miał konkurować w mózgu z oczekiwanymi tam naturalnymi opiatami podobnymi do morfiny, tyle że wytwarzanymi wewnętrznie, i mierzyły ich stężenie w mózgu. Aby uzyskać dane, zdejmowały samca z samicy w różnych fazach aktu kopulacji, odcinały im głowy, wyciągały mózgi i robiły z tych mózgów rodzaj płynnej zawiesiny – brrr, jak Błażejowi mogło przyjść do głowy, aby nazywać coś takiego koktajlem! – którą następnie umieszczały w probówkach. Nauka potrafi być bardzo okrutna i krwawa. Ale wynik eksperymentu miał swoje szczęśliwe zakończenie. Poziomy wewnętrznych morfin w zmiksowanej zawiesinie z mózgów chomików przed i po akcie kopulacji – jak na razie nie wiadomo, czy chomiki przeżywają przy tym orgazm – różniły się jednoznacznie: o dwieście procent!

Zaspokojone pożądanie, podobnie jak uspokojony lęk, są podobne nie tylko dla psychologa, mają nie tylko podobne wykresy fal mózgowych, ale także podobną chemię. I to nie tylko u chomików! Pert nie zatrzymała się bowiem na badaniu pożądania chomików. Chciała koniecznie udowodnić, że u ludzi ten mechanizm jest identyczny. Trudno było z oczywistych względów zastosować tę samą procedurę eksperymentu u ludzi. Na to nie wpadłby nawet najbardziej perwersyjny reżyser filmów dla Polsatu. Nawet teoretycznie możliwe pobieranie krwi w odpowiednich „momentach”, stojąc przy łóżku kochających się ludzi, zaburzyłoby wyniki pomiarów. Pert wpadła na inny pomysł. Zdecydowała się mierzyć poziom tych wewnętrznych morfin – Błażej nazwałby je pewnie bardziej naukowo endorfinami – nie we krwi, ale w innym płynie ustrojowym, w ślinie. Przygotowała specjalnie spreparowane paski gumy do żucia powodującej intensywne wydzielanie śliny i namówiła swojego męża do ich żucia i wypluwania do stojących przy łóżku probówek w różnych momentach ich wspólnego seksu. Zresztą nie tylko Pert i jej mąż to robili. Upartej i charyzmatycznej Pert udało się przekonać do swojego pomysłu większość przyjaciół z instytutu, w którym pracowała. Pomiary dokonane na zdobytym w ten niecodzienny sposób materiale potwierdziły wyniki uzyskane w eksperymencie na mózgach chomików.

Marcinowi po przeczytaniu tej krwawej historii jak ze szpitalnego taniego amerykańskiego horroru wszystko zaczęło się układać w całość. Wszystko z wyjątkiem jednego. Dlaczego i według jakiego schematu udawało mu się wielokrotnie zapanować nad panicznym strachem, gdy biegł jak oszalały, do całkowitego wyczerpania? Okazało się, że nie natrafił na żadne „brakujące ogniwo”, bo i w tym nie było żadnej specjalnej tajemnicy.

Przeczytał o tym w „Gazecie Wyborczej”, siedząc któregoś dnia w poczekalni u dentysty. I co dziwne – w długim wywiadzie z ministrem spraw zagranicznych Niemiec Joschką Fischerem. Interesował się Fischerem nie ze względu na politykę – politycy byli zawsze dla niego ludźmi, którzy, z powodu życiowych porażek, gdy już nie pozostało nic innego, zajęli się za pieniądze oszukiwaniem ludzi – ale ze względu na jego powierzchowność. Fischer w ciągu niecałego roku potrafił schudnąć o ponad czterdzieści kilogramów. Widział fotografie Fischera przed i po schudnięciu. Na tych ostatnich miał więcej zmarszczek, niż ma Siekierkowa, chociaż był od niej minimum dwa razy młodszy. Zresztą podobny był nawet do Siekierkowej, tyle że ona ma o wiele ładniejsze oczy i gładsze czoło. Fischer musi je marszczyć o wiele częściej. Politycy pewnie tak mają. Zmarszczone czoło uwiarygodnia. Nawet gdy mówi się tylko o pogodzie.

W wywiadzie dziennikarz nawiązał do drastycznej zmiany jego wyglądu. Fischer, nieprzekonująco zresztą, zaprzeczył, że poddał się jakiejkolwiek diecie. Powiedział, że przestał pić wino, zaczął codziennie biegać i ożenił się z młodszą od siebie o dwadzieścia siedem lat kobietą. Notabene jego trzecią żoną. Wcale tego nie ukrywał. Marcina to wyznanie Fischera ogromnie zdziwiło. W Polsce polityk z drugą żoną może zostać najwyżej wójtem. I to tylko w jakiejś wsi na Mazowszu blisko Warszawy lub w Wielkopolsce blisko Poznania. Bo w Małopolsce blisko Krakowa z pewnością nie. Fischer zażartował nawet, że na czele niemieckiego rządu stoi obecnie trzech mężczyzn, którzy w sumie mieli jedenaście żon. To mogło się nawet w przybliżeniu zgadzać. Schröder, gdy został kanclerzem, miał już czwartą żonę. W komentarzu, i to było najbardziej interesujące w tym wywiadzie, wyznał, że bieganie wprowadza go w stan zbliżony do euforii. Wszystkie przemówienia, jakie wygłosił w ostatnim roku, przygotowywał sobie w myślach właśnie podczas biegania. Dodał także, że nie jest wyjątkiem, bo większość biegających ludzi przeżywa po pewnym czasie, gdy robi to regularnie, coś w rodzaju narkotycznego haju, a na haju ma się bardzo wyostrzone zmysły i cięty język tak potrzebny politykom. Te zmultiplikowane żony i haj biegacza Marcin zapamiętał z tego wywiadu bardzo dokładnie. Wkrótce okazało się, że i w przypadku żon, i w przypadku biegania Fischer, mimo że polityk, nie kłamał. Niemiecki minister gospodarki Oskar Lafontain dodał swoje trzy byłe żony i jedną aktualną do jedenastu, a haj biegacza okazał się prawdziwym zjawiskiem neurobiologicznym, który odkrył i potwierdził wiarygodnymi danymi kolega Pert, amerykański fizjolog Peter Farell. Pobierał on krew biegaczom przed i po intensywnym joggingu. Okazało się, że podobnie jak po orgazmie, tak i po biegu poziom narkotyzujących wewnętrznych morfin we krwi badanych kobiet i mężczyzn wzrósł o wartość trzycyfrową. To, że ludzie, koty, myszy i pchły uciekają w popłochu, gdy są wystraszone, nabrało swojego naukowego uzasadnienia. Jego ucieczki przed Martą także.

Tak ścisłe – bo przecież dalej niż chemiczne cząsteczki pójść się już nie da – powiązanie przez naturę mechanizmów strachu z pożądaniem wydawało mu się dziwaczne. Jeśli już, to on, elektryk po politechnice, bardziej kojarzyłby z pożądaniem nie lęk, ale ból. A może to także jakaś inna Pert już dawno skojarzyła, tylko on nic o tym nie wie? Może z pożądaniem kojarzy się każdą z emocji? Patrząc na reklamy w kolorowych czasopismach, można by z pewnością tak sądzić. Będzie musiał kiedyś zapytać o to Błażeja. W każdym razie, gdy przypominał sobie widok siedzącej przed nim Marty sczesującej z włosów krople wody na nagie piersi, to poczuł nie strach, lecz autentyczny przeszywający ból. Czy on, do jasnej cholery, już do końca swojego życia będzie wszystko odnosił do Marty!? Czy ta kobieta…

– Panie dyrektorze! – z zamyślenia wyrwało go wołanie. – Telefon do pana!

Szybkim krokiem minął portierkę stojącą w drzwiach muzeum i zaczął wchodzić po schodach na pierwsze piętro.

– Panie dyrektorze! Niech pan zaczeka! – zatrzymał go głos portierki. – Jakaś kobieta zadzwoniła do mnie na portiernię i pytała o pana. Nie znała pana wewnętrznego numeru, a że stał pan na schodach, to pomyślałam, że nie ma co przełączać tej rozmowy do biura. Jeśli to coś ważnego, zaraz ją poproszę…

– Dziękuję, pani Wando. Nie trzeba. Odbiorę tutaj.