Выбрать главу

Nie pamiętam wiele z tego, o czym rozmawialiśmy, ale pamiętam Twój głos. W momencie gdy odłożyłaś słuchawkę, chciałem Ci opowiedzieć o tym, że bytem w Gdańsku. Musiałem tam pojechać. Chciałem tam pojechać. Chciałem porozmawiać z moim bratem Błażejem o…

Nagle usłyszał pukanie. Przestraszony odwrócił głowę do drzwi. Nie był pewny, jak bardzo słyszalne jest stukanie w klawiaturę. Pukanie się powtórzyło. Nie odpowiedział. Ktoś za drzwiami nacisnął delikatnie klamkę. Po chwili usłyszał oddalające się kroki. Dopisał:

Emilko, muszę wracać do pracy. Nawet pierwszego dnia nowego życia trzeba pracować.

Wszystko opowiem Ci dzisiaj wieczorem. Będę czekał na Ciebie. Tam gdzie zawsze.

Wstał od biurka. Podszedł do otwartego okna i wychylił się, opierając dłonie na parapecie. Zastanawiał się. Po chwili wrócił do komputera i bez wahania podpisał:

Twój Marcin

Wysłał. Wyłączył modem. Przesunął papiery na środek biurka i na palcach podszedł do drzwi. Delikatnie przekręcił klucz w zamku. Wrócił pośpiesznie do biurka i zaczął pisać na kartce brudnopis listu do muzeum w Mińsku. W zasadzie czemu nie? Komuna komuną, ale co mają do tego ikony? – pomyślał, uśmiechając się do siebie.

Słyszał, że na kościelnej wieży zegar wybija jedenastą. Postanowił skończyć pismo do marszałka województwa małopolskiego. To był ich ostatni projekt, któremu poświęcał wiele myśli i czasu. Planowali zwrócić się w najbliższym czasie do kurii w Tarnowie o przekazanie na rzecz ich muzeum, oczywiście nieodpłatnie, przepięknego drewnianego sosnowego kościółka w pobliskiej Łososinie Dolnej. Mogliby go wtedy rozebrać, przenieść do ich parku etnograficznego, tam w skansenie odtworzyć w najdrobniejszych szczegółach i poddać gruntownej konserwacji. Kościółek nabrałby nowego życia. Ale do tego potrzebne są pieniądze. Duże pieniądze. Pan marszałek województwa, gdyby go tylko przekonać do pomysłu, mógłby takie pieniądze komuś odebrać – praktycznie zawsze dostawali tylko „komuś odebrane” pieniądze – i dać im.

Pomijając fakt, że kościółek z Łososiny to prawdziwa architektoniczna i muzealna perełka, ten projekt interesował go także z bardzo osobistych względów. Odnawiając go, zadbałby o coś, co było jak rodzinna pamiątka. Ich matka przez długie lata aż do śmierci przyjaźniła się z rodziną Stosurów z Łososiny Dolnej i często synów, gdy byli jeszcze małymi chłopcami, tam zabierała. Każda taka wizyta kończyła się lub zaczynała w „kapliczce”, jak matka nazywała ten kościół. Klękali wszyscy w jednym rzędzie przy drewnianej skarbonie, pokornie schylali głowy i modlili się na głos. Adam często się spóźniał albo zapominał tekstu modlitwy. Matka nigdy na niego nie krzyczała, tylko spokojnie rozpoczynała modlitwę od nowa. Około piątego razu niecierpliwy Błażej miał już tego dosyć, dawał silnego kuksańca Adamowi i albo Adam za szóstym razem powiedział modlitwę do końca, albo zaczynał płakać. Wtedy matka przerywała tę ceremonię i chcąc pocieszyć spłakanego Adasia, zaczynała tulić go do siebie i głaskać po głowie. W obu przypadkach osiągali to, czego wszyscy razem chcieli najbardziej: mogli wyjść przed kościółek i wreszcie się bawić. Kiedyś zimą najstarszy syn Stosurów zabrał aparat fotograficzny ze sobą i poszedł razem z nimi do kapliczki. Do dzisiaj ma pożółkłą i zbrązowiałą na odwrocie, wyblakłą czarno-białą fotografię. Klęczą na obu kolanach przy matce, od najwyższego do najniższego, ze złożonymi przed sobą dłońmi. Nie widać wyraźnie twarzy na tej fotografii. Adaś, który nie potrafił nauczyć się żadnej modlitwy na pamięć, ale przed matką zawsze udawał największego świętoszka, ma na tym zdjęciu głowę pochyloną prawie do posadzki. Widać jedynie twarz Błażeja. Tylko on z całej piątki nie schylił głowy i z udawaną powagą spoglądał dumnie w obiektyw aparatu. Widocznie nawet już wtedy, gdy był ciągle jeszcze dzieckiem, miał problemy z pokorą i pochylaniem głowy przed kimkolwiek lub czymkolwiek…

Marcin skończył pisać list do marszałka. Był z siebie dumny. To nie jakieś zwykłe urzędowe pismo z błaganiem o jałmużnę od prowincjonalnego referenta. To, co napisał, było niemal jak odezwa! I ten tytuł: „Wielce Szanowny Panie Marszałku”. Czuł się, jakby pisał do Piłsudskiego. Śmieszyły go czasami tytuły, które nadawano urzędnikom. Przed wyborami ktoś był „panem Zenkiem”, a po wyborach nie odwracał głowy, gdy nie usłyszał „panie marszałku”. Musi to nim poruszyć! – pomyślał, zacierając ręce z zadowolenia. Powoływał się na troskę o dobro każdej ziemi, ale głównie małopolskiej i nowosądeckiej, na dbałość też o wszystko, ale głównie o skarby kultury narodowej i chrześcijańskiej. Gdzie jak gdzie, ale w Małopolsce „wartości chrześcijańskie” są jak wytrych – wie o tym od dawna – który otwiera skarbonki, państwowe, bo przecież nie własne, pozostające w pieczy prominentów o wszystkich politycznych kolorach. Od czarnego po czerwony. Co ciekawe, czerwoni na wieść o „wartościach chrześcijańskich” wyciągali, jak dotychczas, o wiele więcej pieniędzy ze skarbonek niż czarni.

Zegar przestał bić. Południe. Marcin wstał od biurka, sięgnął do teczki, szukając pakunku z kanapką. Dopiero gdy się upewnił, że nie ma tam zawiniątka w papierze śniadaniowym, przypomniał sobie o zaplanowanym lunchu z kustoszką.

– Dzisiaj żadnego pasztetu! – powiedział ze śmiechem do swojego odbicia w lustrze, sprawdzając, czy pani Wanda usunęła całość tajemniczego napisu z jego czoła.

Na szczęście nie zaczął od „może znajdzie dzisiaj pani czas, aby przyjąć moje zaproszenie i zjeść ze mną lunch”, kiedy wszedł do pokoju kustoszki.

– Niech pan siada, panie Marcinie, zaraz będzie herbata. Woda już się grzeje. – Wskazała głową na parujący czajnik, gdy tylko pojawił się w drzwiach.

Siedziała na parapecie okna i potrząsała energicznie dłońmi, jak gdyby coś z nich strzepywała.

– Zabrał pan ze sobą kanapkę? – zapytała z uśmiechem.

– Skąd pani wie, że…

– Że co? Że kanapka w południe? – przerwała mu w pół zdania. – To wiedzą wszyscy w muzeum, panie dyrektorze. Tutaj wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą. Wszystko albo nawet więcej. Nie zauważył pan tego jeszcze? Podoba się panu ten kolor? – Wysunęła przed siebie dłonie.

Podszedł powoli.

– Jaki jest pana ulubiony kolor lakieru na paznokciach kobiety?

Chwilę milcząco wpatrywał się w jej dłonie. W pewnym momencie nachylił głowę i delikatnie przycisnął usta do jej lewej dłoni.

– Niech pan uważa! Pobrudzi się pan, nie są jeszcze całkiem wyschnięte… Co pan robi?! – wykrzyknęła. – To znaczy… to znaczy dlaczego? – zapytała szeptem po chwili.

– Dziękuję za pakunek pod moimi drzwiami. Naprawdę dziękuję. Cieszę się, że mamy takie same kubki.

Uśmiechnęła się do niego, nie cofając ręki.

– Kolor jest bardzo ładny. – Spojrzał ponownie na jej dłonie. – Świetnie pasuje do pani włosów. Gdyby był jeszcze odrobinę ciemniejszy, bardziej ciemnowiśniowy, byłby wprost idealny. Ale to tylko moje zdanie, pani Mirko. Da się pani dzisiaj zaprosić na lunch? – zapytał niepewnie, patrząc jej w oczy.

Zsunęła się powoli z parapetu. Nie cofnął się. Stanęła na podłodze, całym ciałem opierając się o niego.

– To nie ma pan dzisiaj kanapki? – zaśmiała się. – Tak myślałam. Nie wygląda pan dzisiaj na…

Stała tak blisko, że poczuł jej oddech na szyi.

– Przepraszam, pani Mirko… – powiedział, robiąc pośpiesznie krok do tyłu.

Podeszła do regału, na którym leżała jej torebka.

– Chodźmy – odwróciła się w jego kierunku, stając przy drzwiach.

Gdy znaleźli się na ulicy przed muzeum, zapytała:

– To gdzie mnie pan porywa?

– No… no na lunch. Do restauracji – odpowiedział zaskoczony.

– Ale do jakiej, panie Marcinie?

Zaczerwienił się.

– Nie przychodzi mi żadna konkretna do głowy. Bardzo dawno nie jadłem z nikim lunchu – zaczął się tłumaczyć. – Prawdę mówiąc, z nikim nie jadłem lunchu w Nowym Sączu. To mój pierwszy w życiu lunch – dodał zawstydzony.

– Wie pan co? Jest pan momentami tak rozczulający, że chciałoby się pana przytulić. Chodźmy na rynek. Tam pewnie coś znajdziemy.

Usiedli na zewnątrz pod pomarańczowymi parasolami. Gdy przyszła kelnerka, nie wiedział, co zamówić. Wybrał to co ona. Po godzinie, gdy kończyli jedzenie, zapytał, czy napiłaby się z nim wina do obiadu. Zaczęła się głośno śmiać. Zamówił francuskie. Jakiekolwiek francuskie. Dopiero przy winie przestali rozmawiać o muzeum. Opowiadała mu o swojej ostatniej wycieczce do Krakowa, o spotkaniu jej klasy maturalnej w Toruniu, na które nie wie, czy pojechać, bo to tylko konkurs na to, kto „zestarzał się najładniej”, o remoncie w jej mieszkaniu, który trwa tak długo, że „chyba zaczął się dokładnie w tym samym dniu, w którym skończył się poprzedni remont”. Opowiadał jej o Biczycach, o swoim przyjacielu Jakubie, którego odnalazł po tylu latach w Internecie, o Siekierkowej, która jest jego zdaniem „najstarszą Polką używającą serwisu SMS”, o tym, że myśli o przygarnięciu jakiegoś kota, aby ktoś na niego czekał, gdy wraca z muzeum do domu.

Po trzecim kieliszku wina, gdy zażartowała, że będzie musiał „zanieść ją do muzeum i że najlepiej będzie, gdy wejdą wejściem od kotłowni, aby nie wywołać skandalu”, przypomniał sobie, że to tylko przerwa na lunch i że powinni wracać. Zapytał panią Mirę, co sądzi o pomyśle zorganizowania lekcji muzealnych. Spojrzała na niego poważnie.

– To o tym pan rozmawiał z tą blondynką w okularach we włosach? Wyglądała przy tym, jakby miała za chwilę rzucić się na pana… – dodała uszczypliwie, podnosząc kieliszek do ust.

Powiedziała mu, że także czasami myślała o tym, jak przyciągnąć ludzi do muzeum, że pomysł jest świetny i że może na nią liczyć. Chętnie opowie młodzieży wszystko, co wie. Ma nawet pewną wprawę, bo robiła już takie muzealne lekcje wielokrotnie, gdy pracowała jeszcze w muzeum w Toruniu.

– Raz nawet dla klasy Agnieszki…

Zamilkła. Dotknął jej ręki.

– Czy mógłby pan zamówić jeszcze jedno wino? – zapytała po chwili z uśmiechem. – Jak szaleć, to szaleć. Pan też nie zrobił dzisiaj obchodu muzeum o czternastej! Pani Wanda nigdy tego panu nie zapomni. Od kiedy ma pan ten brulion, z którym chodzi pan po muzeum? Sądząc po stanie okładki, musi być starszy niż nasze ikony…

Wybuchli głośnym śmiechem. Dał znak kelnerce. Podeszła do nich z rachunkiem.