Выбрать главу

I ta granica stała się raczej łatwa do przekroczenia.

b. Po drugie, granicę mojego dostępu do Ciebie.

Przyjeżdżam na spotkanie z Tobą i sadzam Cię na wirtualnym krześle przed moim komputerem na dwie, maksymalnie trzy godziny w czasie naszych czatów. Czatuję na każde słowo, które napiszesz. Zabieram je ze sobą w pamięci do domu i… tracę do Ciebie dostęp.

Chciałabym – czy wolno mi tego chcieć? – mieć uczucie, że „gdyby co” to jest nie tylko sieć, ale jest także telefon. Stałeś się dla mnie ważniejszy niż inni najważniejsi moi przyjaciele. Oni wszyscy mogą do mnie dzwonić o każdej porze dnia i nocy. I ja do nich. Po to są telefony i po to są przyjaciele. Ukartowałam sobie plan, że gdy zadzwonię do Ciebie pierwszy raz, rozszerzę sobie dostęp do Ciebie. Nie po to, żeby do Ciebie wydzwaniać (proszę, nie obawiaj się tego!), ale żeby mieć uczucie, że mogłabym to zrobić. Uczucie, że mogę coś zrobić, jest dla mnie ważniejsze niż samo robienie tego.

I dzisiaj zrobiłam coś takiego. Zadzwoniłam. Zrobiłam coś, co na początku uznałam za całkowicie niemożliwe. Już wiem, że to potrafię.

3. Taka byłam podniecona, wybierając numer telefonu…

Siedziałam w moim pokoju na poddaszu i udawałam przed sobą, że tłumaczę. Żeby się uspokoić, nie tłumaczyłam artystów, tylko notariuszy. Akty darowizny zawsze mnie uspokajały. Ale tym razem nic z tego nie wychodziło. Nie można tłumaczyć i patrzeć nieustannie na telefon w tym samym czasie, prawda? Trwało to około godziny. Zrobiło mi się bardzo gorąco, choć dzisiaj był chłodny poranek. Otworzyłam okno. Zdjęłam bluzkę. Zostałam w spodniach i w staniku. Siedziałam półnaga z telefonem ściśniętym między udami. Wielokrotnie wybierałam Twój numer. Za każdym razem kończyłam przed ostatnią cyfrą i za każdym razem byłam bardziej przestraszona i bardziej… podniecona. Jakaś dziwna kombinacja uczuć, nie uważasz? Gdy jestem podniecona, to w pierwszej kolejności nabrzmiewają i wilgotnieją mi wargi, tak jak gdybym cały czas myślała o zjedzeniu cytryny, a drugiej zaczynają napinać mi się sutki moich piersi (anatomicznie i medycznie to brodawki, ale ja tam wolę tradycyjne nazwy; sutki natychmiast sugerują miejsce, które się ssie). Były tak napięte i twarde, że myślałam, że przebiją się przez stanik.

Po rozmowie z Tobą były chyba jeszcze twardsze…

Marcinku, pomyślałam, że zechcesz poznać „krótką historię pewnej rozmowy telefonicznej” i dlatego dzisiaj wyjątkowo już w południe pojechałam do stajni. Najpierw przeczytałam Twój e-mail. Oddaliłam się zaraz potem od komputera, aby być sama. To może głupie, ale ja uciekam od ludzi, gdy jestem bardzo szczęśliwa. Nie chcę się tym z nikim dzielić. Nawet dzielić się powietrzem, którym oddycham w takich momentach. Chcę to przeżywać w samotności. Tylko sama ze sobą.

To chyba musi być uwarunkowane genetycznie. Mój tato też taki był. Powiedział mi kiedyś, że tego dnia, gdy się urodziłam, prosto ze Szpitala pojechał rowerem do lasu „posiedzieć sobie na polanie, ze szczęścia, Emilko”. Gdy zdałam maturę, zawieźli mnie tam z mamą. Tata zabrał ze sobą małą choinkę i ją tam zasadził. Potem wszystkim w żartach opowiadał, że jest w 4/3 prawdziwym mężczyzną: zbudował dom, posadził drzewo, spłodził córkę i nie zwariował przed jej maturą.

Czy Twój tato też zasadził drzewo? A może zasadził pięć drzew?

Emilia

PS Opowiesz mi o chorobie Twojej mamy?

Nie chciał skończyć czytać. Przewinął ekran ponownie na górę i zaczął od początku. Niektóre zdania i za drugim razem czytał dwukrotnie. Najpierw urzekała go uroczystą czułością, aby, zupełnie bez ostrzeżenia, kilka linijek dalej przejść do odważnego i niczym nieskrępowanego erotyzmu. Przy tym pisała to z taką prostolinijną szczerością, że wszystko wydawało się naturalne. I przypominający fragmenty z pamiętnika nastolatki opis rozterek na temat „czy kobiecie wolno zrobić pierwszy krok”, i opis, jakby wyjęty żywcem z „Playboya”, nabrzmiałych wilgotnych warg i twardniejących z podniecenia sutków.

W jednej chwili zatęsknił za nastrojem z dzisiejszego popołudnia. Wstał od komputera i zbiegł do samochodu. Pojechał do restauracji w rynku. Kelnerka, która obsługiwała w czasie lunchu, ciągle tam była. Poznała go. Poprosił o wino, które pił w południe.

– Ale całą butelkę. Proszę ją otworzyć dla mnie i potem zatkać korkiem. Czy sprzedajecie także kieliszki?

– Kieliszki? Nie… nie wiem. – Zaśmiała się głośno. – Zapytam szefa.

Nie sprzedawali. Ale mogą pożyczyć, jeśli obieca, że zwróci do jutra. Obiecał. Kelnerka ponownie znikła w kuchni. Bardzo długo nie wracała. Niecierpliwie spoglądał na zegarek. Zbliżała się dwudziesta. Nie chciał stracić ani jednej minuty ze spotkania z Emilią. W końcu kelnerka pojawiła się, niosąc foliową torbę z butelką wina i dwoma owiniętymi w papier kieliszkami.

Dwa kieliszki, pomyślał, uśmiechając się do siebie. No tak, to przecież oczywiste…

Spóźnił się. Gdy wrócił do biura, Emilia czekała już na niego. Nalał wino i duszkiem wypił pierwszy kieliszek. Napełnił go ponownie i postawił przy klawiaturze. Zaczął wstukiwać pierwsze zdania:

Oui, c'est vrai!

Barrrdzo chciałem dzisiaj spotkać Ciebie…

Nigdy dotychczas ich spotkania nie kojarzyły mu się z „randką”. Zresztą już samo słowo „randka”, jego zdaniem, trywializowało to, czego po takich spotkaniach oczekiwał. Wydawało mu się poza tym zbyt melodramatyczne, cukierkowate, dziecinne, niepoważne dla kogoś w jego wieku. Dla niego były to po prostu „rozmowy z Emilią”. Dzisiaj jednakże po raz pierwszy przeżywali – nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości – swoje najprawdziwsze rendez-vous. Ze wszystkim melodramatycznym i słodko – cukierkowatym, co do niego należy. Dzisiaj go to nie drażniło i wcale mu nie przeszkadzało. Dzisiaj tego właśnie pragnął i dzisiaj sprawiało mu to ogromną przyjemność. Żartowali, flirtowali, byli uwodzicielscy, zaskakiwali się dwuznacznościami, okazywali sobie czułość, zadawali sobie niedyskretne pytania i jeszcze bardziej niedyskretnie na nie sobie bez wahania odpowiadali. Po raz pierwszy pisali o dotyku. Nieśmiało i mimochodem. Dokładnie tak jak dąży się do dotyku w czasie pierwszej randki: przypadkowe spotkania dłoni wyciągniętych w tym samym momencie po bilet w kasie kina, pocieranie palcem skóry nad wargą, gdzie został okruch po serniku w kawiarni, przypadkowe objęcie w autobusie, który zbyt gwałtownie zahamował przed skrzyżowaniem, nagłe dotknięcie wargami włosów w zatłoczonym tramwaju. Tyle że oni nie mieli ani autobusu, ani tramwaju, ani kina. Musieli opowiedzieć swój dotyk słowami. I opowiadali go na najróżniejsze sposoby. W pewnym momencie napisała:

Dotknąłeś mnie…

Znowu inaczej.

I znowu tak jak lubię.

Czy nie uważasz, że pewne doznania są możliwe tylko przez kable łączące dwa komputery? Dwa światy, dwa życia, dwie wyobraźnie, ale jedno zdumienie, gdy coś, na odległość, czujemy tak samo?

Gdzieś przeczytałam, że Eskimosi mają ponad osiemdziesiąt słów, którymi nazywają śnieg.

Może jeśli coś jest dla kogoś ważne i odwieczne, to zaczyna się to nazywać na tysiąc sposobów.

Zaczynam rozumieć Eskimosów.

Całe szczęście, że na Grenlandii nie piszą o śniegu po francusku!

Zaczynali powoli splatać ze sobą swoje biografie i swoje światy. Rozpoznawać i kojarzyć z konkretnymi osobami imiona ludzi, którzy mieli znaczenie dla losów ich obojga. Ona zaczynała o Błażeju pisać „Błażej” zamiast „Twój starszy brat z Gdańska”, on o Martynie „Martyna” zamiast „Twoja najlepsza koleżanka z roku”. On zaczynał „podziwiać pana Michała od stajni”, ona „zakochiwała się powoli w Siekierkowej”.

W pewnym momencie napisała:

Już czas na mnie.

Gdy wrócę do domu, pierwsze co zrobię, to pocałuję swój telefon. Potem zdejmę sukienkę i na metce z instrukcją prania i prasowania grubym flamastrem napiszę cyfrę 1. Tak dużą, jaka tylko się zmieści. Będzie mi łatwiej wyszukać ją z szafy następnym razem. Gdybym zapomniała, że miałam ją dzisiaj na sobie. Ale nie zapomnę. Następnie rozepnę stanik, by sprawdzić, czy nie ma dziur…

Wiem, że zasnę dzisiaj bardzo późno. Ale to nic nie szkodzi. Zaczną tłumaczyć „Małego Księcia” po raz dziewiąty. Jestem pewna, że Saint-Exupery będzie tym razem zachwycony.

Je suis heureux que tu sois là.

Dobranoc

Twoja Emilia

PS Nie opowiedziałeś mi o Twojej mamie. To moja wina. Uwodziłam Cię, nie dając Ci chwili wytchnienia, prrrrrawda? Opowiesz?

PPS Czy pani Siekierkowa ma dostęp do Internetu w swojej chałupie?

Od tego wieczoru zawsze tak wyglądało jej pożegnanie: „Twoja Emilia”. Nie potrafił zdefiniować, co tak naprawdę znaczy „Twoja”. Jej nigdy o to nie zapytał. Ale tak było dobrze. Tak jak jest. Nie potrzebował żadnych definicji. Już raz chciał coś zdefiniować i potem umierał ze strachu. Chciał tylko, żeby była i żeby to trwało. Żeby czekał na wieczór już przy goleniu się rano, żeby chciał jej o tym czekaniu opowiedzieć i żeby ona, każdego dnia inaczej, się tym zachwycała.

I trwało…

Na metkach kolejnych sukienek pisała jedynki, zakochała się bezwarunkowo w Siekierkowej, przypominała mu, żeby opróżnił pralkę nastawioną poprzedniego wieczoru, wiedziała, jak na imię ma kelnerka przynosząca mu wino w foliowej torbie, znała na pamięć rozkład sal w muzeum i pokoi w jego domu, martwiła się razem z nim o Błażeja i Sylwię, bywała zazdrosna o kustoszkę, była…