Выбрать главу

Piotr był najstarszym z braci. Adam, gdy chciał coś od matki – pieniądze na lody lub lemoniadę, później na kino w Sączu – zawsze wysyłał po to Piotra. Kiedyś Błażej zapytał Adama, dlaczego sam nie poprosi mamy. Marcin do dzisiaj uśmiecha się rozbawiony, przypominając sobie odpowiedź Adama:

– Piotr jest najstarszy z nas. Zna mamę najdłużej.

Potem już tak zostało. Gdy coś chcieli od matki, wysyłali do niej z tym Piotra. „No idź, Piotrek, znasz przecież mamę najdłużej” – żartowali.

Piotr prawie wszystko miał pierwszy. Pierwsze buty, pierwszy rower, pierwszy zegarek na komunię. Oni to wszystko po nim przejmowali. Łącznie ze spranymi spodniami, połatanymi kurtkami, cerowanymi skarpetami, pogniecionymi czapkami. Nikogo z nich to nie dziwiło. Gdy coś matka kupowała dla nich wszystkich, na przykład piłkę lub sanki, to i tak – takie było niepisane rodzinne prawo – oficjalnym właścicielem stawał się Piotr i jego trzeba było zawsze pytać o zgodę lub w tajemnicy mu to wykradać.

Jednego Piotr nie miał pierwszy – matury. Najpierw wyprzedził go Stasiu, a potem Błażej. Gdy pod koniec roku szkolnego w trzeciej klasie ogólniaka, którą Piotr już raz powtarzał, okazało się, że znowu grozi mu repeta, matka po burzliwej całonocnej naradzie z Siekierkową przeniosła go do zawodówki w Sączu. To Siekierkowa ustaliła, że najlepiej będzie, jak Piotr nauczy się stolarki, „bo góralowi zawsze się przyda umieć strugać w drzewie”. Piotr stolarki się nauczył, ale nigdy nic w drewnie potem nie wystrugał. Kiedy ukończył zawodówkę, akurat ich listonosz Makary szukał zastępstwa na wakacje. Zapytał, czy Piotr nie mógłby „pojeździć po ludziach”. Piotr bardzo potrzebował wtedy pieniędzy, więc z chęcią przystał. Gdy wakacje się skończyły, wszyscy żałowali, że Makary wrócił z urlopu. Piotr był z listami średnio o godzinę wcześniej, przychodził z poleconym lub sądówką kilka razy, zanim zostawił awizo, na „amerykany” nigdy nie zostawiał awiza, tylko przynosił wielokrotnie aż do skutku, bez oficjalnego upoważnienia wypłacał renty i emerytury żonom, dzięki czemu górale nie mogli ich w całości przepić w gospodzie. Poza tym był młodszy, przystojniejszy i „swojak”. Tamtego lata Piotr odkrył, że jego życiowym powołaniem jest sprawianie ludziom radości i roznoszenie listów.

Maturę, po roku intensywnych i drogich jak na pensję listonosza korepetycji, zdał cztery lata po Błażeju. W wieczorowym liceum w Nowym Sączu. Po maturze pojechał wypocząć pod namiot na Mazury do Mikołajek i poznał tam Henrykę Szmyt, w której się bez pamięci zakochał. Rok później w katedrze w Szczecinie – Henryka w Mikołajkach także była na wakacjach – odbył się ich ślub, a potem wesele w restauracji. Na ślub Piotra jechali pociągiem z Biczyc czternaście godzin, z trzema przesiadkami. Wódka skończyła się już przed oczepinami, rodzice „młodej” nie powitali „dzieciaków” chlebem i solą, i na dodatek nie można było dogadać się z częścią rodziny panny młodej, bo w Biczycach mało kto, a w zasadzie nikt nie mówił wtedy po niemiecku.

Henia, nazywana we wsi Helgą, przyjechała z Piotrem do Nowego Sącza. Zamieszkali w wynajętym umeblowanym pokoju „z aneksem kuchennym”. Oznaczało to tyle, że pomiędzy kuchenką gazową a rozkładaną na noc wersalką zwisała podziurawiona w kilku miejscach wyliniała pomarańczowo-czerwona kotara kupiona w Cepelii.

Henryka znalazła pracę jako sprzedawczyni w delikatesach. Piotr roznosił listy, jak opowiadała o tym z dumą Henia, w „najlepszym rejonie” w Nowym Sączu. Najlepszy rejon dla listonosza jest wtedy, gdy mieszka w nim wielu emerytów i rencistów, którzy od każdego przekazu dają napiwki. Gdy rejon jest dobry, na napiwkach można zarobić dodatkowo prawie drugą pensję. Gdy rejon jest „najlepszy”, to półtorej dodatkowej pensji.

Po czterech latach na wersalce za aneksem Henryka i Piotr poczęli syna Szymona. Gdy Piotr przyjechał do Biczyc, aby to ogłosić, wszyscy w rodzinie odetchnęli z ulgą, ponieważ po wsi już powoli plotkowano, że „Helga jakąś chorobę musi mieć w sobie”. Zresztą o żonie Piotra nieustannie plotkowano w Biczycach. Rzadko przyjeżdżała na chrzciny i wesela, chodziła w za krótkich spódnicach do kościoła, nie przyjmowała komunii na Wielkanoc i przy stole „mądrowała się i gadała więcej niż Piotrek”. Ale najbardziej przeszkadzała i denerwowała wszystkich „niemieckość” Henryki.

W górach tradycyjnie lubi się Amerykę, toleruje Anglię i Francję, ale ostentacyjnie nie znosi się „Szkopów”. Henryka nic a nic się nie starała tego, zdaniem Marcina niesprawiedliwego, stereotypu Niemca zmienić. Wielokrotnie był na zawodach hipicznych w Niemczech i wyniósł stamtąd jak najlepsze wrażenia. Henia podczas spotkań rodzinnych w Biczycach przy każdej okazji głośno krytykowała „biedę i brud w Polsce”, porównywała Biczyce i Nowy Sącz do „zadupia na końcu świata” i zachwycała się „przepięknymi wioseczkami w górach Bawarii, gdzie ludzie codziennie myją chodniki”. Gdy Błażej ośmielił się któregoś razu zapytać, czy kiedykolwiek była w Bawarii – wszyscy i tak wiedzieli, że nie była – to na pół roku się obraziła i nie przyjeżdżała do Biczyc. Nikt za nią tam specjalnie nie tęsknił, ale ich matka nie mogła się z tym pogodzić, ponieważ Piotr całkowicie podporządkował się żonie i także przestał odwiedzać Biczyce. Któregoś dnia, widząc, jak bardzo matka to przeżywa, przemógł się, pojechał do niego do Nowego Sącza i poprosił, aby dla mamy zapomniał o tym, co „Błażej chlapnął językiem”, i żeby z żoną zaczęli znowu odwiedzać ją od czasu do czasu.

Odwiedzali. Ale nic się nie zmieniło. Nieustannie opowiadała o tym, „że oni mają już wszystkie papiery, a tutaj siedzą tylko na walizkach i lada dzień wyjadą do Niemiec, bo tam nawet listonosz ma mercedesa i zarabia dwa razy więcej niż taki Błażej na jego uniwersytecie”. Gdy zezłoszczona tymi bzdurami Siekierkowa, która zawsze mówiła, co myśli, przypomniała jej, że „Piotrek stolarz jest, po niemiecku ani be, ani me, a na świecie psy wszędzie boso chodzą, nawet u Niemców”, to wstała od stołu, trzasnęła drzwiami i wyszła. Piotr po chwili bez słowa wyszedł za nią. Od tego czasu przyjeżdżał do Biczyc tylko w najgłębszej tajemnicy przed Henryką.

„Na walizkach” siedzieli w Nowym Sączu bardzo długo. Do klasy maturalnej Szymona. Przed świętami Bożego Narodzenia w 1996 roku pojechali na zaproszenie siostry i szwagra Henryki do Frankfurtu nad Menem. Chcieli po maturze syna przenieść się na stale do Niemiec. Wszystko było przygotowane. Szukali nawet kupca na ich mieszkanie w Nowym Sączu. Na kilka dni przed wyjazdem Piotr z Szymonem przyjechali do Biczyc złożyć babci życzenia świąteczne.

Pierwszy raz od wielu lat matka płakała.

– To jest wasze życie, ale pamiętaj, nam się tylko wydaje, że świat jest gdzie indziej – powiedziała do Piotra, głaszcząc go po głowie. – Marcinku, podasz mi z szafy ten pakunek na górze? Ten w tym białym papierze w choinki. Daj to Heni ode mnie. – Wręczyła Piotrowi zapakowaną świątecznie paczkę. – I uważajcie tam na siebie.

Marcin wiedział, co jest w paczce. Szykowali ją razem poprzedniego wieczoru. Od Wszystkich Świętych, często do późna w nocy, szydełkowała lniany obrus dla Heni.

Rodzina siostry Heni mieszka w Sindlingen, zadbanej, pełnej parków robotniczej, zamieszkanej w dużej części przez cudzoziemców dzielnicy Frankfurtu nad Menem. Agata, siostra Heni, jest katoliczką, jej mąż Horst ewangelikiem. Na prośbę Horsta Wigilię zawsze obchodzili po polsku i po katolicku. Horst od pierwszej jego Wigilii w Szczecinie, kiedy to jeszcze jako narzeczony przyjechał do rodziców Agaty poprosić o jej rękę, uwielbia pierogi z kapustą, smażonego karpia, śledzie w śmietanie i dzielenie się opłatkiem. Poza tym sam mówi, że Agata gotuje najlepszy barszcz w Niemczech. Jednego dnia w roku, w Wigilię, Horst staje się najprawdziwszym polskim katolikiem. Potrafi nawet bezbłędnie zaśpiewać jedną zwrotkę „W żłobie leży”. Jedno mu trochę przeszkadza w polskiej Wigilii – że rano piwo trzeba pić po kryjomu, bo „do opłatka ciągle post”. Ale „od opłatka” już oficjalnie można. Po pierogach, barszczu, rozpakowaniu prezentów i kolędach Piotr siedział z Horstem na skórzanej kanapie w salonie i przy kolejnych piwach starał się jak najwięcej dowiedzieć o pracy listonosza w Niemczech. Im więcej pili piwa, tym bardziej Piotrowi się wydawało, że rozumie, co Horst do niego mówi. Szymon z Mathiasem – synem Horsta i Agaty – zamknęli się w pokoju na piętrze. Agata i Henia rozmawiały w drugim końcu pokoju. Około wpół do dwunastej Henia zaczęła namawiać wszystkich na pasterkę. Udało się jej namówić tylko Agatę. Najbliżej ich domu był kościół ewangelicki.

– Zupełnie taki jak nasz, tylko czasami księdzem jest kobieta – śmiała się Agata.

Mężczyźni zostali w domu. Agata z Henią poszły na pasterkę. Gdy weszły, kościół był już pełen ludzi. Przeszły do bocznej nawy, wypatrując miejsc. W przedostatnim rzędzie były dwa wolne. Henia zaczęła tam iść, Agata za nią. W pewnym momencie od strony głównej nawy kościoła do jednego z wolnych miejsc podeszła jakaś kobieta. Agata wycofała się, stanęła przy filarze i dała znak Heni, aby usiadła. Kobieta usiadła obok Heni. Organy zaczęły grać, wszedł ksiądz. Zaczęła się wigilijna msza.

Kobieta obok Heni wyciągnęła zatyczki dwóch ręcznych granatów, które przyniosła ze sobą w torebce. Była wtedy godzina 00:12. O tej godzinie stanął zegarek, który Henia miała na ręce. Znalazła go policja za gruzami zniszczonego wybuchem ołtarza. Granaty były produkcji jugosłowiańskiej, kobieta miała czterdzieści dziewięć lat, była rozwiedziona i najprawdopodobniej wybrała ten kościół zupełnie przypadkowo. Od dawna leczyła się psychiatrycznie po samobójstwie syna, który w 1989 roku rzucił się pod pociąg. Taki był, wydrukowany we wszystkich niemieckich gazetach, oficjalny komentarz powtórzony za wydanym podczas specjalnej konferencji prasowej oświadczeniem policji z Frankfurtu. Oprócz Heni i samobójczyni podczas eksplozji w kościele w Sindlingen zginęła jeszcze jedna kobieta. Trzynaście osób, w tym dwunastoletnie dziecko tej drugiej zmarłej kobiety, było rannych, siedem bardzo ciężko. Wszystkie przeżyły.