Выбрать главу

Fragmenty ciała Heni, które Piotr musiał przez następne dni po kolei identyfikować, zostały po dwóch tygodniach badań wydane z laboratorium przez niemiecką policję i spalone w cmentarnym krematorium we Frankfurcie. „Na koszt państwa, ponieważ rodzina ofiary nie może przedstawić polisy ubezpieczeniowej, a istniało podejrzenie, że koszty składowania szczątków przekroczą koszty kremacji”. Bardzo niemieckie…

Urnę z prochami Piotr przewiózł do Nowego Sącza i po załatwieniu wszelkich formalności z proboszczem Jamrożym siedemnastego stycznia 1997 roku odbył się pogrzeb Henryki na cmentarzu w Biczycach. Rodzice Henryki przystali na prośbę Piotra, aby Henię pochować blisko niego i Szymka, a nie w Szczecinie. Po pogrzebie, prosto z cmentarza, autobus przywiózł wszystkich pod dom Piotra i Szymona w Nowym Sączu. Marcin zorganizował na ten dzień, ale dopiero po osobistej interwencji burmistrza, w opiece socjalnej specjalny samochód, którym transportował matkę na wózku inwalidzkim. Najpierw na cmentarz, a potem do domu Piotra.

Od zdarzenia we Frankfurcie Piotr był na silnych tabletkach psychotropowych. Wszystkimi przygotowaniami do pogrzebu i stypy zajmowali się Szymon i Agata z Horstem. Na gorącą prośbę matki Błażej robił wszystko, aby Piotr nie pił wódki tego wieczoru. Mimo to jakimś sposobem Piotr był z każdą godziną coraz bardziej pijany. W pewnym momencie zaczął szarpać się z Błażejem, uderzył brata w twarz i odepchnął gwałtownie Szymona, który chciał go powstrzymać. Po chwili pociągnął obrus, zrzucając całe nakrycie na podłogę i parząc gorącą herbatą gości przy stole.

– Spierdalajcie wszyscy! Wynocha z mojego domu! Co do jednego! – zaczął krzyczeć, zataczając się nad stołem. – Nienawidziliście jej wszyscy! Od pierwszego dnia! Bo była inna niż wy i chciała żyć jak człowiek, a nie tak jak wy na tym zadupiu! Wynocha mi stąd! Zrobiliście z niej gestapowca. To od was chciała uciec! Wynocha… – powiedział cicho, bardziej do siebie niż do nich.

Oparł ręce na stole i pochylony, zaczął głośno płakać. Horst posadził go na krześle. Agata zbierała potłuczone naczynia z podłogi, robiąc miejsce dla wózka matki. Siekierkowa podeszła i biorąc matkę za rękę, uspokajała ją:

– W boleści mówił, Cecylko. Piotrek jest dobry chłopak. W boleści rozum odchodzi, a wtedy trzeba wszystko przebaczyć…

Wszyscy pośpiesznie opuścili mieszkanie Piotra. Nawet jeśli go rozumieli, myśleli tak samo jak Siekierkowa i tak samo jak ona mu następnego dnia, po miesiącu lub może dopiero po roku przebaczyli, ale nigdy nie zapomnieli, że „zafajdano im honor”. Górala można tylko raz wyrzucić ze swojego domu. Więcej tam już nie powróci.

Marcin zadzwonił do Piotra po tygodniu. Nie oczekiwał żadnych przeprosin. Chciał mu tylko powiedzieć, że zebrali z matką i braćmi pieniądze na nagrobek dla Henryki.

– Wypchajcie się ze swoimi pieniędzmi! – wykrzyknął pijany Piotr. – Ani ona, ani ja nie chcemy od was żadnej jałmużny. Żadnej! Słyszysz?! Żadnej!

I rzucił słuchawką.

Tak urwały się ich kontakty. Po pewnym czasie Piotr zaczął odwiedzać matkę, ale z bratem nie zbliżyli się do siebie. Stanął między nimi jakiś mur chłodu i obcości. Marcin zawsze interesował się życiem Piotra i wypytywał Szymona, co u ojca, ale nigdy nie zdobył się na to, aby sam go zagadnąć. Wiedział, że matka na to czeka, że chce, aby wszystko było tak jak dawniej, ale odkładał to zawsze na jakieś nieokreślone później. Podobnie było z pozostałymi braćmi. Gdy odwiedzali matkę, wypytywali ją o Piotra, ale mimo że przejeżdżali przez Nowy Sącz, żaden się tam nie zatrzymał i nie odważył się Piotra odwiedzić.

Jedyną osobą, która przyszła do domu Piotra po pogrzebie Henryki, była stara Siekierkowa. W Wigilię, dokładnie rok po wybuchu w Sindlingen i śmierci Henryki, upiekła makowiec i pojechała autobusem do Nowego Sącza. Drzwi otworzyła Agata.

– Jakaś pani do ciebie, Piotr! – zawołała zdziwiona w kierunku pokoju, w którym siedzieli Horst i Piotr.

– Upiekłam ci, Piotrek, makowca. Maku trzeba dużo jeść na narodziny Dzieciątka. Bo to szczęście przynosi – powiedziała Siekierkowa, wchodząc bez zaproszenia do mieszkania.

Piotr poderwał się, aby odebrać od niej płaszcz. Weszła do pokoju i usiadła przy stole na krześle obok Szymona. Zrobiła znak krzyża nad talerzykiem z opłatkiem i odwracając głowę do zdumionego Horsta, powiedziała:

– Ich heisse Siekierkowa. Stara Siekierkowa.

Marcin uważał, że powinien zapomnieć o „honorze górala”. Prawdziwy honor górala to właśnie to, co zrobiła Siekierkowa. Nie znał przecież starszego górala niż ona.

*

– Szymona nie ma w domu – powitał go chłodno zaskoczony jego wizytą Piotr.

– Nie przyszedłem do Szymona. Pomyślałem, że dawno nie rozmawiałem z tobą przy koniaku – powiedział i uściskał brata.

*

W poniedziałek rano wstał w pośpiechu. Gdy za bramą podwórza swojego domu zatrzymał auto, aby wysiąść i jak zwykle zamknąć bramę, spiker w radiu zapowiedział akurat Macy Gray. Nie wysiadł. Ruszył dalej. Przekręcił gałkę radia na maksimum. Po chwili dojeżdżał do granic Nowego Sącza.

Ta myśl pojawiła się nagle. Poddał się jej bez najmniejszego wahania. Tak jak gdyby dawno wiedział, że kiedyś nadejdzie i że tak będzie najlepiej. Minął znak drogowy zapowiadający skrzyżowanie. W lewo do Tarnowa, prosto do Sącza. Pięćdziesiąt metrów za skrzyżowaniem gwałtownie zahamował, sprawdził w lusterku, że nie jadą za nim samochody. Wypatrzył szerszy fragment płaskiego pobocza jezdni i skręcając w lewo, z piskiem opon zawrócił. Chwilę później był na drodze do Tarnowa. Po omacku znalazł w torbie telefon komórkowy. Wybrał numer kustoszki. Wyłączył radio w samochodzie i skupił się, aby nie okazać zdenerwowania.

– Mirko, mówi Marcin. Nie będzie mnie dzisiaj w muzeum. I jutro także nie. Muszę załatwić coś bardzo ważnego. Do zobaczenia w środę.

– Marcin, uważaj na siebie. Dzisiaj jest bardzo ślisko na drogach – usłyszał jej głos.

Przerwał połączenie. Przyśpieszył. Rozwiązał krawat i rzucił na tylne siedzenia. Dotknął dłonią swojej twarzy.

Na stacji benzynowej przed Ciechocinkiem się ogolę, pomyślał.

Jechał, zatrzymując się tylko na tankowanie. Im bliżej był Ciechocinka, tym większy czuł niepokój. Około piętnastej zbliżał się do Włocławka. Miał bardzo dużo czasu. Emilia pojawiała się na czacie zwykle dopiero około dwudziestej.

W Ciechocinku znalazł centrum handlowe. Kupił przybory do golenia i nową koszulę. W odcieniu lawendy. Tak jak ona lubi. Po chwili, będąc już przy samochodzie, cofnął się i ponownie wrócił do centrum handlowego. W sklepie na parterze kupił nowe buty. To było chyba typowe dla ich rodziny. Zawsze wkładali nowe buty, gdy miało wydarzyć się w ich życiu coś ważnego. „Można mieć pocerowane skarpety, ale na nową drogę trzeba wchodzić w nowych butach” – przypomniał sobie głos matki. Gdy umarła, znalazł w szufladzie szafy w jej pokoju karton z nowymi butami…

W recepcji jednego z sanatoriów dowiedział się, że stadnina koni z kawiarnią internetową znajduje się przy drodze prowadzącej do Torunia. Kilkaset metrów przed przejazdem kolejowym. W prawo na Toruń, w lewo na Włocławek. Pamiętał ten przejazd. Zapytał, gdzie są toalety. Ogolił się. Zmienił koszulę, włożył nowe buty. Stare wepchnął do kosza pod umywalką. Zaparkował samochód w centrum Ciechocinka i spacerem przeszedł pod tężnie. Minął kwiaciarnię. W pierwszej chwili odruchowo się cofnął. „Nie chciałabym nigdy od Ciebie dostać kwiatów. Nawet nie myśl o tym! Obcinanie kwiatów kojarzy mi się z egzekucją, a wsadzanie ich do wazonu z reanimacją” – przypomniał sobie jej słowa po tym, jak napisał, że znają się już trzy miesiące, a on ani razu nie podarował jej jeszcze kwiatów.

Pojawił się tam o wpół do ósmej. Zostawił samochód na małym parkingu naprzeciwko wejścia do głównej stajni. Wąska, wysypana żwirem, kręta ścieżka z parkingu prowadziła do budynku przypominającego halę fabryczną. Wszedł powoli po betonowych schodach i znalazł się w gwarnej sali restauracyjnej zamkniętej z jednej strony szklaną ścianą, za którą znajdowała się rozświetlona hala ujeżdżalni. Przechodzącego kelnera zapytał nieśmiało o komputery. Kelner poprowadził go do małego pustego pomieszczenia za wysoką drewnianą ladą baru, obok kuchni. Monitory migotały w mroku pokoju bez okien.

Więc to tutaj… – pomyślał, kładąc ostrożnie dłoń na klawiaturze jednego z komputerów.

Wrócił do sali restauracyjnej i usiadł przy wolnym stoliku tuż przy szybie oddzielającej restaurację od ujeżdżalni. Spoglądał niecierpliwie na zegarek. Salka z komputerami zaczęła powoli zapełniać się ludźmi. Minęła dwudziesta. Usłyszał podjeżdżający samochód. Otworzyły się drzwi do restauracji. Na wózku inwalidzkim siedziała młoda atrakcyjna kobieta. Dwóch mężczyzn stało za wózkiem. Jeden z nich przytrzymywał nogą drzwi, podczas gdy drugi w tym czasie wpychał wózek. Kobieta się uśmiechała. Miała długie rudawe włosy, spięte w kok. Prawą dłonią nerwowo je poprawiała, patrząc w podłogę. W sali restauracyjnej zrobiło się małe zamieszanie. Niektórzy goście wstawali z krzeseł, aby zrobić drogę dla wózka inwalidzkiego. W pewnym momencie młodszy z mężczyzn pchających wózek powiedział głośno do kobiety stojącej za barem:

– Pani Renato, Emilia dzisiaj jak zwykle. Około dwudziestej drugiej przyjedziemy po nią.

Po chwili wózek zniknął w salce z komputerami.

Marcin wstał gwałtownie z miejsca. Wybiegł na parking, wskoczył do samochodu. Z piskiem opon ruszył w kierunku asfaltowej drogi prowadzącej do miasta. Dopiero gdy kierowca z naprzeciwka zaczął histerycznie trąbić, włączył światła. Zatrzymał się po pięciu kilometrach na leśnym parkingu. Drżał. Czuł suchość w ustach i ucisk w klatce piersiowej. Otworzył oba okna. Oddychał ciężko. Coraz szybciej i płycej. Czuł nadchodzący atak lęku. Wychylił się gwałtownie i otworzył schowek. Szukając papierowej torebki, jednym ruchem ręki wyrzucił wszystko na podłogę. Obraz wózka i jej uśmiechniętej twarzy powracał do niego jak sekwencja powtarzanego filmu. Wtedy zobaczył uśmiech matki, którą czasami wypychał na takim samym wózku inwalidzkim na podwórze przed ich dom w Biczycach. Odwracała głowę i patrząc mu w oczy, mówiła:

– Synku… Obiecuję ci, że się nauczę! I zatańczymy! Zobaczysz…