Выбрать главу

– Pan za czymś goni albo przed czymś ucieka. To jest w pana mózgu… Niech pan się tym zajmie.

Od tego czasu nie wychodził nigdzie, dopóki nie upewnił się, że ma papierową torebkę w kieszeni.

Dwa tygodnie po wypisaniu ze szpitala miał kolejny atak. To było w trakcie wykładu. Starał się opanować, oddychając jak najwolniej. Dłońmi przyciskał do podłogi trzęsące się nogi. W pewnym momencie koleżanka siedząca obok szepnęła przestraszona:

– Marcin, co ci jest? Jesteś blady jak pergamin, pot się z ciebie leje. Czy ty się dusisz? Oddychasz tak dziwnie…

Nie zdążył jej odpowiedzieć. Musiał wybiec z sali wykładowej.

Tego samego dnia znalazł w książce telefonicznej adres psychiatry. Jego uczelnia miała wprawdzie swojego psychologa, ale nie uważał, że akurat on może mu pomóc. Był bardzo lubiany wśród studentów, głównie dlatego, że bez zbędnych pytań wystawiał zwolnienia. Marcin nie chciał, aby ktokolwiek ze znajomych zobaczył go w poczekalni. Wszyscy wiedzieli, że on nigdy nie bierze takich „zwolnień”. Wolał pojechać do Katowic.

Gabinet psychiatryczny mieścił się w prywatnym mieszkaniu na siódmym piętrze obskurnego szarego wieżowca stojącego pośród wielu podobnych. W przedpokoju przerobionym na poczekalnię stały cztery białe krzesła. Mały wiklinowy stolik pod kryształowym lustrem pokryty był kserokopiami ulotek namawiających do wstąpienia do klubu Anonimowych Alkoholików. Na ulotkach czarny ogromny kot spał z na wpół otwartymi oczami. Ściany przedpokoju obwieszone były czarno – białymi fotografiami przedstawiającymi zabytki Wilna. Na jednym z krzeseł siedziała młoda kobieta obgryzająca nerwowo paznokcie. Przegub i przedramię jej lewej ręki obwiązane były elastycznym bandażem poplamionym resztkami jedzenia. Usiadł na krześle obok tej kobiety. Natychmiast wstała i przeniosła się na krzesło najbardziej oddalone od niego. Po chwili otworzyły się drzwi jednego z pokoi i wyszła niska kulejąca staruszka o siwych włosach. Zapinając guziki białego lekarskiego kitla, skinęła do niego głową. Gdy zobaczyła kobietę z bandażem na przegubie, zatrzymała się i powiedziała:

– Magda, dlaczego tutaj znowu czekasz? Nie zapiszę ci już żadnych tabletek! Nie mogę. Mówiłam ci to bardzo wyraźnie wczoraj wieczorem…

Młoda kobieta spojrzała na nią błagalnym wzrokiem.

– Tylko jeszcze raz. Ostatni raz. Pani doktor, ostatni raz. Proszę! Tak mnie wszystko rozrywa i boli…

Lekarka ją zignorowała. Odwróciła głowę w jego kierunku.

– Niech pan wejdzie do gabinetu. Zaraz tam przyjdę. Napije się pan herbaty? – zapytała.

Wstał, ruszył do otwartych drzwi. W tym momencie młoda kobieta zerwała się z krzesła i jednym ruchem ręki zrzuciła kota ze stolika pod lustrem. Uderzył głową o framugę drzwi łazienki, zamiauczał żałośnie i uciekł do gabinetu.

– Ty stara ruska kurwo! – wykrzyknęła z nienawiścią w kierunku lekarki.

Zaraz potem wybiegła z przedpokoju i trzasnęła drzwiami. Lekarka wydawała się zupełnie nieporuszona tym zdarzeniem. Pokiwała tylko głową i spokojnie zwróciła się znowu do niego.

– To chce pan w końcu tej herbaty czy nie? Bo idę właśnie do kuchni.

– Tak, proszę – powiedział niepewnym głosem, nie wiedząc, czy wejść do gabinetu, czy wybiec tak jak ta kobieta przed nim i nigdy więcej tutaj nie wracać.

W trakcie pierwszych trzech wizyt opowiadał głównie o swoim lęku. O sercu, które przyśpiesza do dwustu uderzeń na minutę. O zawrotach głowy, które powodują, że musi trzymać się ściany, mając wrażenie, że zaraz upadnie. O klatce piersiowej, którą, gdy ma atak, ściska wyimaginowana zbyt ciasna stalowa zbroja. O niewyobrażalnym uczuciu zagrożenia, które zmusza go do ucieczki. O ucieczce, która tylko bardziej przyśpiesza uderzenia jego serca, rozdyma żebra, jak gdyby chciał nimi rozerwać tę zbroję. O nieustającym wewnętrznym niepokoju, z którym się budzi rano i zasypia wieczorem. O utracie nadziei, że to kiedyś minie, że tak nie będzie zawsze. O świecie poza jego ciałem, który wydaje się mu wrogi, niebezpieczny. O powracających makabrycznych snach, w których jest przysypany piaskiem jak w grobie i w ciemności nie może znaleźć swojej papierowej torebki. A gdy już ją w końcu znajduje, to jest ona wypełniona zawiesiną krwi pomieszanej z piaskiem. O wstydzie, gdy inni nie potrafią zrozumieć jego lęku, traktują go jako niedostosowanego do świata psychola, a w najlepszym przypadku dziwaka. O papierowych torebkach noszonych w każdej kieszeni i o natręctwie nieustannego sprawdzania, czy ma przy sobie tabletki. Wreszcie także o tym, że stał się egoistą, hipochondrycznym narcyzem nieustannie obserwującym swoje ciało, które jest mu coraz bardziej obce, jak gdyby składał się z samych przeszczepów. Także o lodowatym chłodzie, w którym żyje. O tym, że od roku nie płacze, nie potrafi się wzruszać, nie czuje wściekłości i nie potrafi się cieszyć, śmiać ani współczuć. O tym, że przeżycie dnia bez lęku jest dla niego ostatnio jedynym i ostatecznym celem życia.

Zapytany nie potrafił powiedzieć, czego tak naprawdę się boi. Nie boi się przyszłości, bo dla niego przyszłość to maksimum dwanaście godzin, które ma do przetrwania po przebudzeniu. Właśnie tak, do przetrwania. Kto myśli o przeżyciu tylko dwunastu godzin, to ma bardzo krótki horyzont przyszłości i nie powinien mieć żadnych egzystencjalnych lęków, prawda? Nie czuje, że musi o coś zabiegać. Wszystko się zdarza obok, bez jego udziału. Jest jak wyciągnięty zbyt wcześnie na świat mały, skurczony, bezbronny embrion, którego jedynym zadaniem jest oddychać, trawić i wydalać.

Zalicza wprawdzie kolokwia i zdaje egzaminy, ale ma to dla niego tak samo małe znaczenie jak umycie zębów rano. Należy jedynie do rytuału czekania na zmianę. Czeka na dzień lub noc, podczas której to wszystko się zakończy i ten wypełniający go i krążący w jego ciele i mózgu demon znajdzie sobie jakiś otwór, wydostanie się na zewnątrz, wymiesza się z powietrzem i więcej do niego nie powróci. W trakcie tego czekania robi to wszystko, co robił dotychczas, aby – gdy ten moment w końcu nadejdzie – nie stanąć nad rumowiskiem, pod którym legną jego plany na życie. Te plany z przeszłości, bo przecież nowych planów nie robi. Czasami wydaje mu się, że nawet to czekanie nie ma sensu i że jest czekaniem na Godota.

Nie życzy sobie śmierci, ale także się jej niespecjalnie obawia. Gdy oddycha się do papierowej torebki, siedząc w kabinie zadymionej śmierdzącej dworcowej toalety i zastanawiając się, jak daleko stamtąd jest do jakiegoś szpitala, zupełnie inaczej myśli się o śmierci. Nie chciałby umrzeć w tej toalecie. Jeśli już, to wolałby na czystym łóżku w szpitalu.

Wie prawie wszystko o biologii lęku. Lekarz internista w przychodni akademickiej przepisuje mu wszystko, o co poprosi. Czasami przychodzi do niego z nazwą leku, o którym on dotychczas nie słyszał. Wie, że te tabletki to opiaty i że uzależniają. Relanium, ellenium, xanax, diazepam, valium, lorazepam, oxazepam. Brał je wszystkie. Nie da się uzależnić. Wpadł na pomysł, jak oszukać swój organizm. Przed upływem sześciu tygodni zmienia cyklicznie tabletki, które łyka. Poprosił kolegę studiującego farmację, aby narysował mu struktury substancji w tych tabletkach. Każda z nich różni się minimum jednym atomem od innych. Zrobił sobie grafik. Ma go nad łóżkiem w akademiku. Organizm przyzwyczaja się do jednej substancji w całości. Zmiana jednego atomu w tym, co łyka, to oszukańcza niespodzianka dla organizmu. Nagle jest fluor zamiast bromu. Trzeba uzależniać się od czegoś innego i zapomnieć to, do czego się przyzwyczaił przez ostatnie sześć tygodni. Przy siedmiu różnych specyfikach ma się na uzależnienie czterdzieści dwa tygodnie. Po takim czasie można zacząć cykl od początku. Po czterdziestu dwóch tygodniach żaden organizm z pewnością nie pamięta już xanaksu z początku. Lekarz w przychodni uważa, że to genialny pomysł, i przepisuje opiaty według jego wzoru. Gdy to mówił, lekarka uśmiechała się z lekceważeniem.

– Dawno nie słyszałam takiej bzdury – powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. – Powinien pan zmienić internistę. Jeśli ten idiota uwierzył w tę pana baśń o atomach, to znaczy, że może leczyć co najwyżej przeziębienia, anginę, a najlepiej tylko katar. Mózg powinien raczej zostawić w spokoju. Durak jest, ot co – dodała, podnosząc głos. – Receptory w mózgu przepuszczają korpus struktury. Benzodwuazepinę. To, co na nim wisi, czy fluor, czy brom, nie ma najmniejszego znaczenia. Magda, ta dziewczyna, którą miał pan wątpliwą przyjemność poznać przed pana pierwszą wizytą, podcięła sobie żyły, kiedy skończył jej się oxazepam. Zamknęli ją w klinice, gdy nie wytrzymywała odwyku. Ale nawet to nie pomogło. W nocy, zimą, w piżamie i boso uciekła ze szpitala i wybiła cegłą szybę w aptece. Była po kolei na wszystkim, co pan wymieniał, i jeszcze na kilku innych lekach. Jeśli nie uda się jej ponownie zamknąć w klinice, niedługo stanie na parapecie okna w jakimś wysokim budynku lub wsadzi głowę do piekarnika… Niech pan natychmiast wyrzuci ten swój grafik i nikomu więcej nie przedstawia swoich absurdalnych teorii. Szczególnie lekarzom. Im się wydaje, że jak ktoś rozumie ulotkę załączoną do lekarstwa, to mógłby już pracować w pogotowiu ratunkowym po godzinach.

Dopiero podczas czwartej wizyty opowiedział o Marcie. Wprawdzie pamiętał, że pierwszy atak paniki przeżył po tym wydarzeniu z Martą, ale wcale nie uważał, że to jest główna przyczyna nerwicy lękowej. Nie miał żadnego powodu bać się Marty. Mógł jej nienawidzić, czego momentami bardzo chciał, a co nigdy mu się nie udało, mógł czuć do niej żal lub nią pogardzać, ale nie uważał, że ma powód jej się bać. Gdy byli razem, cokolwiek to znaczy, zawsze czuł się przy niej bardzo bezpiecznie.

Psychiatra przyjęła jego opowieść bez specjalnego zdumienia.

– Czy pan ją ciągle kocha? – zapytała nagle, nie podnosząc oczu znad notatek, które nieustannie robiła w jego karcie pacjenta.