Выбрать главу

Z cenzurowanych przez strażnika na Rakowieckiej listów wynikało tylko tyle, że rodzice bardzo się kochali. Ojciec pisał: „Wychowaj synów na godnych i uczciwych Polaków”. I tak ich wychowywała. To od niej nauczyli się, że jest jedna prawda. Do dzisiaj dziwi się, że jej uwierzył. I że ona, pomimo wszystkich doświadczeń i cierpień, do końca życia sama w to wierzyła.

Kolekcja aniołów powędrowała do wielkiego kartonu. I kiczowaty obraz Jezusa z sercem w gałęziach z cierniami, wiszący nad jej łóżkiem. I fluorescencyjna Matka Boska, którą ktoś jej przywiózł i podarował po pielgrzymce do Lourdes. I książeczki do nabożeństwa pełne zasuszonych kwiatów i liści.

Potem zerwał tapety ze szlaczkami pod sufitem, wyrzucił wszystkie meble i pobielił ściany. Następnie zajął się kuchnią. Odciął komin do kuchenki na węgiel i kupił elektryczny piecyk.

Zerwał spróchniałą podłogę. Przez tydzień jeździł samochodem nad Dunajec, wchodził do lodowatej wody i wyciągał kamienie na brzeg. Wyłożył nimi podłogę. Wszystko miało być naturalne. Żadnego betonu lub cementu. Czysta natura. Oszlifowane wodą i czasem kamienie z Dunajca i na to dębowe deski.

Wieczorami, wyczerpany po całym dniu pracy, siadał ze szklanką herbaty na ławce przed domem, od strony ulicy, tam gdzie ścianę oplata dzikie wino, które zasadził jeszcze jego dziadek. Patrzył na góry. W takie wieczory czuł się najbardziej samotny. Właśnie tam, na tej ławce, która kojarzyła mu się zawsze z gwarem, śmiechem, radością i beztroską.

Pamiętał, że dawno temu, gdy byli jeszcze dziećmi, wieczorami siadał z braćmi na tej samej ławce i tak jak on dzisiaj, patrzyli na góry. Matka szła do kuchni i po chwili przynosiła dla każdego z nich kromkę chleba ze smalcem. Rozdawała im po kolei, siadała na zydlu przed nimi tyłem do gór i patrząc im w oczy, opowiadała góralskie historie lub legendy. Czasami nie różniły się niczym od siebie. Przytuleni do siebie, oparci o ścianę domu słuchali z zapartym tchem. Czuł w takie wieczory, jak bardzo są rodziną i jak są sobie bliscy. Świat był wtedy dla niego mały i bezpieczny, zdefiniowany powtarzalnością wydarzeń regulowanych porami roku, niedzielną mszą, nadejściem września lub czerwca dzielącymi rok na dwie części. Zamknięty ścianami domu pełnego znajomych sprzętów, jednoznacznie rozpoznawalnych dźwięków, uspokajających zapachów. Domu otoczonego podwórkiem, za którym było ich pole graniczące ze wsią, potrzebną tylko po to, aby spotykać ludzi znanych „od zawsze”, mających takie same domy, takie same podwórka i widzących takie same góry. Wszystko nieznane, niezrozumiałe, niepokojące lub przerażające tłumaczyła im matka lub objaśniał ksiądz. Potem, gdy zaczął chodzić do szkoły, księdza zastąpili mu nauczyciele, jeszcze później książki.

Gdyby w tamtym czasie zapytano go, co to jest samotność, nie zrozumiałby pytania. Otoczony nieustannie braćmi, strzeżony przez matkę, nie stykał się z uczuciem osamotnienia. Do czasu studiów nie miał potrzeby przyjaźnienia się z kimkolwiek poza rodziną. Tak naprawdę nie rozumiał nawet, co to znaczy „przyjaźnić się”. Dopiero gdy wyjechał na studia do Gliwic, zrozumiał, że istnieje coś takiego jak przyjaźń z ludźmi, z którymi nie mieszka się w jednym domu. I jakie to potrafi być ważne. Dopiero w Gliwicach odczuł potrzebę takiej przyjaźni. Rozmawiał o tym czasami z Martą. Nie chciała i nie mogła uwierzyć, gdy powiedział jej, że nie istnieje w jego życiu nikt, kogo mógłby nazwać swoim przyjacielem. Zdumiewało ją także to, że przeżył ponad dwadzieścia lat i nie wydostał się poza świat złożony tylko z kilku osób, których nawet nie wybrał, tylko zastał w swoim życiu. Gdy Marta mówiła o tym, wyczuwał w jej zdziwieniu nuty drwiny i wyższości. Dla niej rodzina ograniczała się do dominującej, despotycznej matki, z którą łączyło ją wszystko, tylko nie przyjaźń. Dla niej przyjaciele – dzisiaj wie, że nie udało mu się stać się jej przyjacielem – to byli ludzie, którzy pytają, jak minął ci dzień, którzy podają ci paczkę chusteczek, gdy płaczesz, którzy o północy wpuszczają cię do swojego mieszkania, piją z tobą wódkę, a potem ścielą dla ciebie łóżko na nocleg, którzy przed podróżą mówią ci: „Uważaj na siebie”, którzy o drugiej nad ranem podnoszą słuchawkę telefonu i przez godzinę słuchają, jak przeklinasz życie. Marta twierdziła, że takich przyjaciół ma przynajmniej kilkunastu.

On miał dotychczas tylko jednego przyjaciela. Jakuba.

*

Na trzecim roku studiów – znał już wtedy Martę – musiał odbyć obowiązkową dwumiesięczną praktykę zawodową. Pomysł i cel takich praktyk w swoim zamyśle był uzasadniony: zbliżyć studentów do rzeczywistości przyszłego życia zawodowego i przełożyć teoretyczną wiedzę na praktykę funkcjonującego zakładu pracy. Ale w tamtych czasach zazwyczaj na wytyczeniu celu się kończyło, realizacja okazywała się jedną wielką katastrofą. Zakłady pracy zmuszane do przyjmowania praktykantów były zupełnie nieprzygotowane, aby przez dwa miesiące zajmować się studentami, którzy tak naprawdę niewiele potrafili i od których, z racji ich statusu, niewiele można było wymagać. We wrocławskich zakładach ochrony trakcji energetycznej, gdzie on trafił, studenci na praktyce byli tylko dodatkowym niechcianym balastem przerzucanym z działu do działu. Nikt ani nie był przygotowany, ani nawet nie miał ochoty się nimi zajmować. Pamięta, że głównym celem jego praktyki miało być zapoznanie się z technikami informatycznymi zabezpieczenia trakcji. Cieszył się nawet na obiecany kontakt z komputerami. Miał taki kontakt dokładnie osiem razy w ciągu dwóch miesięcy. Każdego piątku brodaty inżynier, główny informatyk zakładów, zabierał go przed obiadem do zamykanego na klucz pomieszczenia i uruchamiał komputer tylko po to, aby specjalny program wydrukował mu serię numerów, które on następnie skreślał na swoim kuponie totolotka. Nie trwało to dłużej niż piętnaście minut. Przez ten czas Marcin mógł przyglądać się temu, co robi inżynier, ale w żadnym wypadku nie wolno mu było niczego dotykać. Zaraz potem komputer był wyłączany i czekał na użycie do następnego piątku. Wylosowanie numerów do skreślenia na kuponie było najważniejszym wydarzeniem w pracy tego inżyniera w ciągu całego tygodnia pracy i jedynym zastosowaniem komputera, z którego posiadania zakład ochrony trakcji był – o czym pisano w zakładowej gazetce – bardzo dumny. Zaraz po tym wydarzeniu inżynier wychodził na obiad do stołówki akademickiej znajdującej się w budynku pobliskiego uniwersytetu, mówiąc, że zaraz wróci, i więcej już nie wracał. Marcin także jadał obiady w tej stołówce. I to tam właśnie poznał Jakuba.

Któregoś dnia podszedł do stolika, przy którym siedziała dziewczyna pochylona nad książką. Nie zareagowała, gdy zapytał, czy może się przysiąść. Gdy zapytał głośniej drugi raz i dziewczyna nie podnosiła oczu znad książki, postawił swój talerz i kubek z kompotem na blacie stołu i usiadł. Dopiero wtedy dziewczyna popatrzyła na niego i uśmiechnęła się. Miała długie, gładkie ciemne włosy spięte z tyłu głowy jedwabną wzorzystą apaszką i duże brązowe oczy. Jej dłonie były popisane po obu stronach długopisem aż do nadgarstków. Siedząc naprzeciwko, obserwował ją. Czytając, podnosiła czasami rękę i dłonią dotykała policzka, nosa i ust, zostawiając jasnoniebieskie plamy od tuszu długopisu na skórze. Zupełnie nie zwracała na niego uwagi. W pewnym momencie do stolika podszedł młody mężczyzna. W obu rękach niósł talerz. Uśmiechnął się do Marcina, postawił talerze na stole i do dziewczyny powiedział ze śmiechem w głosie:

– Oj, Natalko, znowu rozmazałaś na nosie naszą rozmowę…

Z kieszeni marynarki wyciągnął chusteczkę, nachylił się i zaczął bardzo delikatnie ścierać z jej twarzy plamy po długopisie. Dziewczyna milczała, bezwolnie poddając się temu, co on robi. Gdy skoczył, wyciągnęła swoją rękę po jego dłoń i przycisnęła ją mocno do swoich warg, zamykając oczy. Mężczyzna pocałował ją w czoło i delikatnie dotknął jej policzka. Po chwili usiadł na krześle obok Marcina i podsunął talerz w kierunku dziewczyny. Przez krótką chwilę jedli w milczeniu. W pewnym momencie dziewczyna podniosła obie dłonie nad blat stołu i zaczęła szybko nimi poruszać. Mężczyzna wpatrywał się w skupieniu i po chwili odpowiedział jej podobnym ruchem rąk. Dziewczyna sięgnęła po długopis leżący obok książki, napisała coś na wewnętrznej stronie swojej lewej dłoni i podsunęła ją pod oczy swojemu rozmówcy. Zaraz potem, nie dokończywszy jedzenia, wstała, zamknęła książkę, schowała ją pośpiesznie do torby i odeszła. Po kilku krokach zatrzymała się i odwróciwszy się w ich kierunku, pokazała coś, poruszając energicznie obu dłońmi. Mężczyzna, próbując jej odpowiedzieć, łokciem wytrącił mu z rąk kubek z kompotem.

– Cholera, przepraszam. Naprawdę nie chciałem – powiedział, patrząc mu w oczy. – Przepraszam, bardzo przepraszam – powtórzył.

– Nic się nie stało. Tam już prawie nic nie było – odpowiedział Marcin z uśmiechem i schylił się, aby podnieść kubek z podłogi.

Był poruszony. Zupełnie się nie spodziewał, że ta śliczna dziewczyna, do której się przysiadł, jest głuchoniema. Ludzie naznaczeni takim kalectwem kojarzyli mu się – nie wie nawet dlaczego – dotychczas z kimś nieustannie cierpiącym i śmiertelnie smutnym. Atrakcyjność fizyczna takich ludzi wydawała się jak kolorowe wyzywające ubranie w trakcie pogrzebu, uderzający niepoprawnością i zupełnym niedopasowaniem do sytuacji dysonans. Dzisiaj nie znajduje w takim postrzeganiu kalectwa żadnej logiki. Co więcej, uważa, że jest w nim podświadomy wyraz wywyższania się, a nawet pychy ludzi uważających się za tak zwanych zdrowych.

Poza tym wzruszyła go niespotykana czułość w zachowaniu tej niewątpliwie zakochanej w sobie pary. Wymarzona piękna czułość, której on w relacji z żadną kobietą, także z Martą, nigdy nie doświadczył.

Z zamyślenia wyrwał go głos mężczyzny siedzącego obok.

– Mam na imię Jakub, a potrąciłem cię z powodu Natalii. Jest strasznie roztrzepana i zapominalska. Zawsze najważniejsze rzeczy mówi, gdy odchodzi, a ja nie jestem przygotowany do odpowiedzi…

Zaczęli rozmawiać. Jakub mieszkał z ojcem we Wrocławiu. Studiował matematykę na uniwersytecie i równolegle informatykę na politechnice. Gdy dowiedział się, że Marcin przyjechał na praktykę z Gliwic, mieszka w akademiku i nie zna nikogo we Wrocławiu, bez wahania zaoferował, że pokażą mu z Natalią miasto. A kiedy usłyszał, że Marcin jest z Biczyc, zaczął wspominać swoją wizytę w Nowym Sączu wiele lat temu, gdzie spędził niezapomniany tydzień w domu przyjaciela z technikum, górala, który postanowił zostać rybakiem dalekomorskim i chodził z nim przez pięć lat do jednej klasy w szkole morskiej w Kołobrzegu.