Выбрать главу

Zeitz, a dokładniej obóz koncentracyjny nazwany od tej miejscowości, leży o noc drogi pociągiem towarowym, potem jeszcze w eskorcie żołnierzy dwadzieścia, dwadzieścia pięć minut marszu gościńcem wśród starannie uprawionych pól – co widziałem na własne oczy. Miało to już być ostateczne miejsce osadzenia, przynajmniej dla nas, zapewniano, to znaczy dla tych, których nazwiska w porządku alfabetycznym są przed literą „M”; celem dla reszty natomiast jest obóz koncentracyjny w znajomo brzmiącym z historii Magdeburgu – poinformowano nas o tym jeszcze w Buchenwaldzie, a tu powiedzieli nam to czwartego wieczoru, na ogromnym placu oświetlonym lampami łukowymi, rozmaici funkcyjni z długimi listami w rękach, a ja się zmartwiłem, że będę się musiał z tego powodu rozstać z wieloma chłopakami, zwłaszcza z Rozim, ten alfabetyczny kaprys, według którego ładowano ludzi do pociągu, rozdzielił mnie też ze wszystkimi innymi, niestety.

Trzeba powiedzieć, że nic bardziej męczącego, nic bardziej wyczerpującego niż te uciążliwe sprawy, przez które musimy, jak widać, przechodzić za każdym razem, kiedy przybywamy do nowego obozu – w Zeitz było tak samo jak w Oświęcimiu i Buchenwaldzie. Nawiasem mówiąc, od razu się połapałem, że to mały, leżący na uboczu, można powiedzieć, prowincjonalny obóz koncentracyjny. Łaźni czy choćby krematorium – jak widać, przynależnych co ważniejszym obozom – na próżno bym tu szukał. Okolica to znów monotonna równina, tylko z końca obozu widać jakieś dalekie, niebieskie pasmo: Turyński Las, jak mi ktoś powiedział. Ogrodzenie z drutu kolczastego z czterema wieżami wartowniczymi w czterech rogach ciągnie się tuż za szosą. Sam obóz, nawiasem mówiąc, w kształcie czworokąta, to wielki zakurzony teren, z wolną przestrzenią przed bramą i od strony szosy, z pozostałych trzech stron otoczony namiotami, wielkimi jak hangary czy namioty cyrkowe; długie liczenie, wrzaskliwe rozkazy, poganianie nas i poszturchiwanie było, jak się okazało, tylko po to, żeby do każdego namiotu – bloku, jak mówiono – wyznaczyć i ustawić przed nim dziesiątkami przyszłych mieszkańców. Przed jednym ustawiono i mnie, dokładniej mówiąc, przed ostatnim po prawej w ostatnim rzędzie, jeśli patrzy się, stojąc twarzą do bramy, a plecami do namiotu, jak właśnie stałem – już bardzo długo, aż do odrętwienia, pod nieustającym ciężarem coraz mniej przyjemnego słońca. Daremnie próbowałem szukać wzrokiem chłopaków: wokół mnie byli sami obcy. Po mojej lewej stronie stał wysoki, chudy, nieco dziwny człowiek, który bez przerwy coś mruczał pod nosem i do tego kołysał się rytmicznie w przód i w tył, po prawej raczej niski i barczysty, który zabawiał się w ten sposób, że w regularnych odstępach czasu, dokładnie celując, pluł przed siebie w kurz. On też na mnie spojrzał, najpierw tylko przelotnie, za drugim razem już bardziej badawczo, skośnymi, żywymi oczami jak guziki. Pod nimi zobaczyłem śmiesznie mały, niemal pozbawiony kości nos, a obozowa czapka była zawadiacko zsunięta na bok. No – zainteresował się za trzecim razem i zauważyłem, że brak mu wszystkich przednich zębów – a ja to skąd przyjechałem. Kiedy powiedziałem, że z Budapesztu, bardzo się ożywił. Czy jest jeszcze Bulwar, czy chodzi jeszcze tramwaj szóstka, tak jak to wszystko „ostatnio widział”, zapytał od razu. Powiedziałem mu: – Pewnie, wszystko jest, jak było. – Wydawał się zadowolony. Był też ciekaw, jak „się tu znalazłem”, a ja odparłem: – Zwyczajnie. Wyprosili mnie z autobusu. – I? – zapytał, a ja, że to już wszystko, potem przywieźli mnie tutaj. Jakby się trochę zdziwił, jakby nie bardzo się orientował, co się u nas dzieje, i chciałem go zapytać… ale już nie mogłem, ponieważ w tym momencie ktoś z drugiej strony rąbnął mnie w twarz.

Właściwie siedziałem już na ziemi, kiedy usłyszałem trzask uderzenia, a lewy policzek zaczął mnie palić od ciężkiego ciosu. Stał przede mną jakiś człowiek od stóp do głów w czerni: czarny strój jeździecki, czarny kapelusz z szerokim rondem, czarne włosy, a nawet czarny, cienki wąsik na śniadej twarzy, w słodkawym obłoku czegoś zadziwiającego – były to niewątpliwie perfumy. Z jego niewyraźnych okrzyków potrafiłem wyłowić tylko wielokrotnie powtarzane słowo Ruhe, to znaczy cisza. Nie ma co, sprawiał wrażenie wysokiej rangi funkcyjnego, co, każde z osobna, akcentowały zdobiące jego pierś wykwintnie niski numer, zielony trójkąt z literą „Z” oraz kołyszący się po drugiej stronie na metalowym łańcuszku srebrny gwizdek i białe, widoczne z daleka litery „LA” na ramieniu. Ale i tak byłem dość wściekły, bo w końcu nie przywykłem do bicia i mimo że siedziałem na ziemi, postarałem się, by zobaczył na mojej twarzy oznaki tego gniewu. Musiał zobaczyć, jak mi się wydaje, bo zauważyłem, że choć przez cały czas wrzeszczał, spojrzenie jego dużych, ciemnych, jakby skąpanych w oleju oczu, uważnie prześlizgujące się po mnie od nóg aż po twarz, z wolna łagodniało, aż w końcu stało się niemal przepraszające; to było jakieś nieprzyjemne, krępujące uczucie. Potem pognał dalej wśród rozstępujących się przed nim ludzi, z tą samą błyskawiczną szybkością, z jaką się tu przedtem pojawił.

Kiedy się potem dźwignąłem, sąsiad z prawej zaraz zapytał: – Bolało? – Odparłem, umyślnie głośno: – Ani trochę. – W takim razie – zaopiniował – byłoby dobrze, gdybyś wytarł nos. – Sięgnąłem: rzeczywiście, miałem czerwone palce. Pokazał, jak mam odchylić w tył głowę, żeby ustało krwawienie, a na temat czarnego zauważył: – Cygan. – Potem pomedytował chwilę i jeszcze dodał: – Nie da się ukryć, że ten facet to pedryl. – Nie całkiem zrozumiałem, co miał na myśli, więc spytałem o znaczenie tego słowa. Trochę się śmiał i wyjaśnił: – Pedał! – To już wydało mi się bardziej zrozumiałe. – Nawiasem mówiąc – zauważył jeszcze, wyciągając w bok rękę – jestem Bandi Citrom – na co ja też powiedziałem, jak się nazywam.

Jak się potem od niego dowiedziałem, dostał się tu z obozu pracy. Powołali go, gdy tylko przystąpiliśmy do wojny, miał akurat odpowiedni wiek, krew i zdrowie do służby pracy, i od czterech lat nie był już w domu. Był za to na Ukrainie, gdzie zbierał miny. – A zęby? – zainteresowałem się. – Wybili mi – odrzekł. Teraz ja się zdziwiłem: – Jak to?… – ale on nazwał to jedynie „długą historią” i niewiele ponadto powiedział o tej sprawie. W każdym razie „ściął się z plutonowym” i to wtedy złamała mu się także kość w nosie, tyle się od niego dowiedziałem. O zbieraniu min też wypowiedział się krótko: trzeba do tego łopaty, drutu, no i szczęścia, według niego. Dlatego też pod koniec zostało ich w kompanii karnej naprawdę niewielu, kiedy w miejsce węgierskich szeregowców pojawili się Niemcy. Byli zadowoleni z tej zmiany, bo zaraz zaproponowano im lżejszą pracę i lepsze traktowanie. Z pociągu oni też wysiedli w Oświęcimiu, oczywiście.

Chciałem go jeszcze trochę powypytywać, ale właśnie w tej chwili wrócili trzej mężczyźni. Przedtem, mniej więcej przed dziesięcioma minutami, z tego, co działo się w pierwszych szeregach, zwróciłem tylko uwagę na jedno nazwisko, dokładniej na zgodny chór wielu głosów, które tam z przodu wykrzykiwały to samo nazwisko: – Doktor Kovács! – na co skromnie, certując się, jakby posłuszny jedynie tym naglącym okrzykom, wystąpił korpulentny mężczyzna o miękkiej twarzy, z czaszką łysą po bokach od maszynki fryzjerskiej, pośrodku zaś z naturalną łysiną, dwóch następnych wskazał już on sam. Zaraz potem wszyscy trzej odeszli z czarnym i dopiero później dotarła do mnie wiadomość, że właśnie wybraliśmy sobie blokowego, jak mówiono: blockältestera, i stubedienstów, czyli – co gorliwie przetłumaczyłem Bandiemu, bo nie znał niemieckiego – sztubowych. Teraz ci trzej postanowili nauczyć nas kilku komend i związanych z nimi czynności, których – jak im zapowiedziano, oni zaś zapowiedzieli – nie będą nam więcej demonstrować, tylko raz. Niektóre z nich, jak Achtung, Műtzen… ab i Műtzen… auf!, zdążyłem już poznać, nowe było natomiast Korrigiert!, to znaczy „Popraw!” – rzecz jasna czapkę – a także Aus!, na które mamy trzaskać, jak nam powiedzieli, „czapką o uda”. Wszystko to potem wielokrotnie przećwiczyliśmy. Blockältester, jak się dowiedzieliśmy, ma jeszcze jeden obowiązek: składa meldunek, co też kilka razy przed nami przećwiczył, niemieckiego żołnierza zaś odgrywał jeden ze sztubowych – krępy, nieco krostowaty, o długiej, lekko sinej twarzy. – Block fűnf – usłyszałem – ist zum Appell angetreten. Es soll zweihundertfűnfzig, es ist… – i tak dalej, dowiedziałem się więc, że jestem mieszkańcem bloku piątego, którego stan liczebny wynosi dwustu pięćdziesięciu ludzi. Po kilku powtórkach wszystko stało się jasne, zrozumiałe i łatwe do odegrania, jak sądziliśmy. Wtedy znów nastąpiły minuty bezczynności, a ponieważ zauważyłem na pustym placyku na prawo od naszego baraku jakiś nasyp, nad którym widniał długi drąg, za nim zaś znajdował się przypuszczalnie głęboki rów, zapytałem Bandiego, czemu według niego może to służyć. – Latryna – odparł natychmiast, ledwie rzuciwszy okiem. Trochę kręcił głową, bo okazało się, że i tego słowa nie znam. – Wygląda na to, że dotychczas trzymałeś się maminej spódnicy – zauważył. Ale potem wytłumaczył mi jednym, dosadnym zdaniem prostym. I jeszcze dodał, że dokładnie zacytuję jego słowa: – No, kiedy nasramy pod samą górę, będziemy wolni! – Śmiałem się, on jednak zachowywał powagę, jakby był o tym przekonany, żeby nie powiedzieć: najzupełniej pewny. Nie mógł jednak dodać już nic więcej na ten temat, bo właśnie od strony bramy ukazały się nagle trzy surowe, eleganckie sylwetki żołnierzy zbliżające się bez pośpiechu, ale nadzwyczaj swobodnie, z niesamowitą pewnością siebie, na co Blockältester jakimś nowym, gorliwym, piskliwym tonem, którego ani razu nie słyszałem podczas prób, wrzasnął: – Achtung/Műtzen… ab! – i wtedy, podobnie jak wszyscy, w tym i ja, on też zdarł czapkę z głowy, oczywiście.