Выбрать главу

Te przedmioty, przynajmniej mnie, zawsze złościły. W ogóle nie byłem zadowolony z odzieży, w którą wyposażono mnie w obozie koncentracyjnym, była mało funkcjonalna i miała dużo wad, a z czasem stała się po prostu źródłem przykrości – śmiem powiedzieć: nie sprawdziła się. I tak na przykład w okresach drobnego, szarego deszczu, który zmiana pory roku czyni trwałym zjawiskiem, płócienny pasiak przeobraża się w sztywną rurę od pieca, której mokrego dotknięcia nasza dygocząca skóra chce za wszelką cenę uniknąć, na próżno, oczywiście. Nic niewart jest tu obozowy płaszcz, a niezaprzeczalnie uczciwie przydzielili je nam wszystkim – to nowa kłoda, to nowa mokra warstwa, i uważam, że nie jest też dobrym rozwiązaniem gruby papier worka po cemencie, który, podobnie jak wielu innych, Bandi Citrom też sobie schował i nosił go pod Pasiakiem, lekceważąc wszelkie ryzyko, przecież taki grzech może szybko wyjść na jaw: wystarczy jedno uderzenie kijem w plecy, drugie w pierś, i chrzęst sprawia, że wina staje się oczywista. A skoro już nie chrzęści, pytam, to po co to przemoknięte nowe utrapienie, od którego możemy się uwolnić tylko potajemnie?

Ale najgorsze są, mówię, drewniaki. Wszystko właściwie zaczęło się wraz z błotem. Zresztą mogę powiedzieć, że i w tym względzie moje dotychczasowe wyobrażenia nie były całkiem wystarczające. W domu też widywałem błoto, nawet po nim chodziłem, oczywiście – ale nie miałem pojęcia, że błoto może się stać naszą główną troską, sceną naszego życia. Co znaczy zanurzyć się w nim po łydki, aby potem, mobilizując wszystkie siły, jednym głośno chlupiącym szarpnięciem wyrywać z niego nogi, i to tylko po to, by znów je zanurzyć dwadzieścia, trzydzieści centymetrów dalej; na to nie byłem, zresztą daremnie byłbym, przygotowany. A więc jeśli chodzi o drewniaki, okazało się, że z czasem łamią się w nich obcasy. Chodzimy więc na grubych spodach, które w pewnym punkcie pod piętą nagle cienieją i zaokrąglają się niczym gondola, więc kołyszemy się na tych okrągłych spodach jak wańka-wstańka. Ponadto w miejscu niegdysiejszego obcasa, między piętą drewniaka a bardzo cienkim tu spodem, powstaje coraz większa szpara, w którą przy każdym kroku bez przeszkód włazi zimne błoto, a z nim drobny żwir i rozmaite ostre kamyki. Tymczasem buty już dawno otarły kostki i wyżarły niezliczone ranki w miękkich miejscach poniżej. Otóż te ranki – zgodnie z ich właściwościami – wilgotne – a ich wilgoć jest lepka. Z czasem nie możemy się już więc uwolnić od drewniaków, stają się nie do zdjęcia, bo przylgnęły i jak nowa część ciała niemal przyrastają do nóg. Chodziłem w nich w dzień i kładłem się do snu, już choćby po to, żeby nie tracić czasu, kiedy będę musiał w nocy schodzić, a dokładniej, zeskakiwać trzy, a czasami nawet cztery razy. W nocy jeszcze pół biedy: z trudem, potykając się, ślizgając w błocie, docieramy jakoś do celu w świetle reflektorów. Ale co robić za dnia, jeśli biegunka dopadnie nas – co nieuniknione – w komandzie? Człowiek zbiera wtedy całą odwagę, zdejmuje czapkę i prosi strażnika o pozwolenie: – Gehorsamst, zum Abort – zakładając oczywiście, że w pobliżu jest klozet, na dodatek taki, z którego mogą korzystać także więźniowie. Ale załóżmy, że jest, załóżmy, że strażnik jest dobrotliwy i udziela pozwolenia raz, potem drugi; niechże więc spytam: kto może być tak bezczelny, tak zdeterminowany, żeby po raz trzeci wystawiać jego cierpliwość na próbę? Wtedy pozostaje już tylko niema walka, z zaciśniętymi zębami, z drżeniem w dołku, zanim rozstrzygnie się próba i w końcu zatriumfuje albo nasze ciało, albo nasza wola.

A jako ostateczne narzędzie – czy to spodziewane, czy też nieoczekiwane, prowokujemy je czy właśnie staramy się go uniknąć – zawsze i wszędzie jest bicie, w tym względzie ja też odebrałem należną mi część, oczywiście, ale nie większą – jeśli nie mniejszą – niż zwykła, przeciętna, powszednia, jak ktokolwiek, jak którykolwiek z nas, a więc taką, która nie jest następstwem jakiegoś szczególnego, osobistego pecha, lecz tylko normalnych warunków w naszym obozie. I szczególna niekonsekwencja, ale muszę powiedzieć: spotkało mnie to nie z woli esesmana, który właściwie był bardziej do tego powołany, bardziej uprawniony, zobligowany czy jak to określić, lecz żołnierza w żółtym mundurze jakiejś mętnej organizacji o nazwie Todt, zajmującej się, jak słyszałem, inspekcją pracy. Był tam i zauważył – ale co za głos, co za skok – że upuściłem worek cementu. Noszenie cementu każde komando, i według mnie całkiem słusznie, naprawdę przyjmuje z należną jedynie całkiem wyjątkowym okazjom radością, do której niechętnie się przyznaje nawet wśród swoich. Człowiek pochyla głowę, ktoś zarzuca mu na plecy worek, z którym wlecze się noga za nogą do ciężarówki, tu ktoś inny mu go zdejmuje, potem człowiek, kiedy tylko może, wlecze się z powrotem okrężną drogą, jeśli ma szczęście, stoi przed nim jeszcze kolejka, a więc może znów uszczknąć trochę czasu, znów do następnego worka. Worek waży wszystkiego dziesięć, piętnaście kilo – w domowych warunkach byłaby to dziecinna zabawka, może nawet pograłbym nim w nogę; tu jednak potknąłem się i upuściłem go. Najgorsze, że przy tym pękł, a przez pęknięcie wysypała się na ziemię jego zawartość, surowiec, skarb, drogocenny cement. Już był przy mnie, już czułem jego pięść na twarzy, potem, kiedy powalił mnie na ziemię, jego but na żebrach, a na karku jego rękę, gdy wciskał mi twarz w ziemię, w cement: mam go pozbierać, wydrapać, wylizać – życzył sobie całkiem niedorzecznie. Później szarpnięciem postawił mnie na nogi: już on mi pokaże – ich werde dir zeigen, Arschloch, Scheisskerl, verfluchter Judehund! – że więcej nie upuszczę żadnego worka, obiecał. Od tej chwili za każdym nawrotem on sam zarzucał mi na plecy nowy worek i tylko mną się interesował, tylko o mnie się troszczył, wyłącznie mnie śledził spojrzeniem do ciężarówki i z powrotem, i brał mnie na początek nawet wtedy, gdy według kolejki i sprawiedliwości powinni byli podchodzić po worki inni ludzie. W końcu już niemal zgraliśmy się, poznali na sobie, widziałem na jego twarzy prawie zadowolenie, zachętę, żeby nie powiedzieć – coś w rodzaju dumy, i z pewnego punktu widzenia, musiałem przyznać, miał do tego prawo: rzeczywiście, jeśli nawet zataczając się, jeśli zgarbiony, jeśli ciemniało mi w oczach, to jednak wytrwałem, przychodziłem i odchodziłem, nosiłem i dźwigałem, i nie upuściłem już żadnego worka, a to w rezultacie – musiałem przyznać – potwierdzało jego rację. Z drugiej jednak strony pod koniec tego dnia poczułem, że coś się we mnie nienaprawialnie popsuło, odtąd każdego ranka byłem przekonany, że wstaję ostatni raz, przy każdym kroku, że nie dam rady zrobić jeszcze jednego, przy każdym ruchu, że nie zdołam już wykonać następnego; a jednak na razie wciąż je wykonywałem.