Выбрать главу

I na darmo wszystkie przemyślenia, zrozumienie, trzeźwy rozsądek, i tak nie mogłem opacznie zrozumieć jakby wstydzących się swej niedorzeczności, a jednak wciąż uparcie powracających słów skrytego pragnienia: chciałoby mi się jeszcze trochę pożyć w tym pięknym obozie koncentracyjnym.

8

Muszę zrozumieć: pewnych rzeczy nigdy nie zdołałbym wytłumaczyć – ani dokładnie, ani z punktu widzenia moich oczekiwań, reguł, sensu życia i porządku rzeczy, przynajmniej takich, jak ja je widzę. I tak, kiedy znów gdzieś mnie zrzucili z wózka na ziemię, w żaden sposób nie mogłem zrozumieć, co mogę mieć jeszcze wspólnego z brzytwą i maszynką do strzyżenia. To bezgranicznie zatłoczone i na pierwszy rzut oka do złudzenia przypominające łaźnię pomieszczenie, na którego śliskiej drewnianej kracie położyli mnie wśród mnóstwa drepczących lub przylegających do niej stóp, pięt, owrzodzonych łydek, podudzi, z grubsza już jakoś odpowiadało moim przewidywaniom. Jeszcze na koniec przemknęło mi przez myśclass="underline" a więc, jak widać, obowiązują oświęcimskie metody. Tym większe było moje zdziwienie, kiedy po krótkim oczekiwaniu, po syczących i bulgoczących dźwiękach niespodziewanie z górnych kranów popłynęła obfitym strumieniem ciepła woda. Niezbyt się natomiast ucieszyłem – bo chętnie pogrzałbym się jeszcze trochę, ale nic nie mogłem poradzić – kiedy nagle nieodparta siła uniosła mnie w górę z tego mrowiącego się lasu nóg, jednocześnie owinęło się wokół mnie coś w rodzaju prześcieradła, a na to jeszcze koc. Potem pamiętam ramię, na którym wisiałem głową w tył, nogami do przodu, jakieś drzwi, strome schody wąskiej klatki schodowej, jeszcze jedne drzwi, potem pomieszczenie, salę, powiedziałbym, pokój, gdzie poza przestronnością i jasnością uderzył moje niedowierzające oczy niemal koszarowy zbytek urządzenia, i wreszcie łóżko – zwyczajne, prawdziwe, wyraźnie jednoosobowe łóżko, z dobrze wypchanym słomą siennikiem i dwoma szarymi kocami – na które spadłem z tego ramienia. Dalej dwóch ludzi, zwyczajnych, pięknych ludzi z twarzami, włosami, w białych spodniach, trykotowych podkoszulkach, drewniakach; patrzyłem, zachwycałem się nimi, a oni patrzyli na mnie. Dopiero wtedy zauważyłem ich usta i usłyszałem wciąż dźwięczący mi w uszach jakiś śpiewny język. Miałem wrażenie, że czegoś sobie ode mnie życzą, ale mogłem tylko potrząsać głową: nie rozumiem. Wtedy jeden z nich powiedział po niemiecku, ale z bardzo dziwnym akcentem: – Hast du Durchmarsch? – to znaczy, czy nie mam biegunki, i z pewnym zdziwieniem zaobserwowałem, że mój głos, bo i czemu nie, mówi na to: – Nein – myślę, że wciąż, że wciąż jeszcze była we mnie ta godność, na pewno. Wtedy, po krótkiej naradzie, po odejściu i powrocie, wcisnęli mi w ręce dwa przedmioty. Jednym było naczynie z letnią kawą, drugim chleb, jak oszacowałem, mniej więcej jedna szósta bochenka. Mogłem to wziąć, mogłem to zjeść, bez żadnej ceny, bez żadnej wymiany. Potem dały o sobie znać kiszki, burzyły się, odmawiały posłuszeństwa, i to przez jakiś czas zaprzątało całą moją uwagę, a zwłaszcza pochłaniało wszystkie siły, żeby przypadkiem nie okazały się kłamstwem moje wcześniejsze słowa. Potem ocknąłem się, kiedy znów zjawił się jeden z tych dwóch, ale teraz już w butach z cholewami, pięknej granatowej czapce i pasiaku z czerwonym trójkątem.