Выбрать главу

Ale i tak zaobserwowałem, że stopniowo wspinamy się po coraz łagodniejszym stoku, znów znakomitą, ale nie prostą jak w Oświęcimiu, tylko wijącą się drogą. W okolicy widziałem dużo zieleni, ładne budynki, w głębi kryjące się wśród drzew wille, parki, ogrody – cała okolica, jej rozmiary, wszystkie proporcje wydawały się umiarkowane, śmiem powiedzieć, przyjazne, przynajmniej dla oka nawykłego do Oświęcimia. Na prawym skraju szosy zrobił mi niespodziankę mały ogród zoologiczny: mieszkały w nim sarenki i inne zwierzęta, wśród nich wyliniały niedźwiedź brunatny – bardzo podniecony dźwiękiem naszych kroków, natychmiast przybrał proszącą pozę i zademonstrował nam ze swojej klatki parę zabawnych gestów, ale tym razem jego starania były, rzecz jasna, daremne. Potem minęliśmy wielki pomnik; stał w trawie, na łączce wcinającej się klinem między dwie nitki szosy, która się w tym miejscu rozgałęziała. Biały cokół i wykuta w tym samym białym, miękkim, ziarnistym i matowym kamieniu rzeźba wydawały mi się nieco prymitywne i jakby niestarannie wykonane. Po paskach wyżłobionych w odzieniu mężczyzny, jego łysej głowie, ale głównie po tym, co robił, od razu można było rozpoznać, że przedstawia więźnia. Pochylona w przód głowa, uniesiona wysoko w tył noga miały oznaczać bieg, a dwie splecione ręce spazmatycznym ruchem podtrzymywały od spodu, przyciskając go do brzucha, niesłychanej wielkości kamień w kształcie sześcianu. W pierwszej chwili patrzyłem na pomnik bez żadnego podniecenia, w taki sposób jak na dzieło sztuki, jak nas uczono w szkole, dopiero potem przyszło mi na myśl, że rzeźba na pewno ma jakiś sens i gdy się zastanowić, nie wróży nic dobrego na przyszłość. Ale już ujrzałem gęste druty, potem otwierającą się między dwoma masywnymi kamiennymi słupami ozdobną żelazną bramę, a nad nią oszklone coś, co przypominało trochę mostek kapitański na okręcie; zaraz później przeszedłem tę bramę: przybyłem do obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie.

Buchenwald leży w górzystej okolicy, na szczycie wzniesienia. Powietrze jest tu czyste, a urozmaicona okolica, ciągnące się dokoła lasy i czerwone dachy wiejskich domów w dolinach wprawiają w zachwyt. Łaźnia znajduje się po lewej. Więźniowie są w większości przyjacielscy, choć jakoś inaczej niż w Oświęcimiu. Po przybyciu tu także czeka na człowieka kąpiel, fryzjerzy, płyn dezynfekcyjny i przebieranie. Nawiasem mówiąc, rekwizyty szatni są dokładnie takie same jak w Oświęcimiu. Tyle że woda jest tu cieplejsza, fryzjerzy wykonują swoją pracę delikatniej, a człowiek w magazynie odzieży, choćby tylko przelotnym spojrzeniem, stara się jednak zdjąć z ciebie miarę. Potem dostajesz się na korytarz, przed okno z odsuwaną szybą i pytają cię, czy nie masz przypadkiem złotych zębów. Wreszcie twój rodak, który mieszka tu od dawna i ma nawet włosy, zapisuje twoje nazwisko w wielkiej księdze i daje ci żółty płócienny trójkąt oraz szeroką szmatkę. Pośrodku trójkąta, na znak, że w końcu jesteś Węgrem, widnieje duża litera „U”, a ze szmatki możesz odczytać swój wydrukowany numer, na przykład mój: 64 921. Należy, dowiedziałem się, jak najszybciej nauczyć się wymawiać ten numer wyraźnie i zrozumiale także po niemiecku, dzieląc go na sylaby w taki oto sposób: – Vier-und-sechzig, neun, ein-und-zwanzig – bo tak ma zawsze brzmieć moja odpowiedź w przypadku, gdyby mnie zapytano, kim jestem. Ale tego numeru nie wpisują ci tu pod skórę i kiedy jeszcze na początku, bojąc się tego, wypytujesz ludzi w okolicach łaźni, stary więzień, wysoko unosząc ręce i wbijając wzrok w sufit, zaprzecza: – Aber Mensch, um Gotteswillen! Wir sind doch ja hier nicht in Auschwitz! – mówi. Niezależnie od tego zarówno trójkąt, jak i numer muszą się do wieczora znaleźć na przodzie kurtki, i to przy pomocy wyłącznych posiadaczy igieł i nici: krawców; gdybyś nie miał ochoty wyczekiwać w kolejce do wieczora, możesz ich zachęcić do pracy częścią swojej porcji chleba lub margaryny, ale i bez tego chętnie szyją, przecież to w końcu ich obowiązek, jak mówią. W Buchenwaldzie jest chłodniej niż w Oświęcimiu, dni mają szarą barwę i często kropi deszcz. Ale w Buchenwaldzie zdarza się, że już na śniadanie robią człowiekowi niespodziankę w postaci zupy z zasmażką; tu także nauczyłem się, że porcja chleba to normalnie jedna trzecia, a w niektóre dni nawet pół bochenka, a nie jak w Oświęcimiu normalnie ćwierć, a w niektóre dni jedna piąta, że obiadowa zupa jest gęsta, pływają w niej strzępki mięsa, a jak kto ma szczęście, może mu się trafić nawet cały kawałek, i tu również zapoznałem się z pojęciem Zulage; to w postaci kawałka wurstu albo łyżki marmolady możesz otrzymać obok zwyczajowej margaryny – słowa Zulage to używa obecny przy rozdzielaniu posiłków i w takich chwilach bardzo zadowolony oficer. W Buchenwaldzie mieszkaliśmy w namiotach, w Zeltlager, Lagrze Namiotowym, lub inaczej w Kleinlager, małym lagrze – spaliśmy na słomie i jeśli nawet wszyscy razem i było nam trochę ciasno, to przecież poziomo; a w drutach na końcu obozu nie ma prądu, ale tego, kto zechciałby nocą wyjść z namiotu, rozszarpią wilczury, ostrzeżono, i nie próbuj wątpić w powagę tego ostrzeżenia, jeśli ci nawet w pierwszej chwili dziwi. Natomiast przy drugich drutach, skąd zaczynają się mnożyć biegnące w górę, w bok i na wszystkie strony brukowane kocimi łbami ulice właściwego obozu, schludne zielone baraki i piętrowe kamienne domki, każdego wieczoru odbywa się handel, można tu kupić od starych miejscowych więźniów łyżki, noże, menażki, a nawet odzież; któryś z nich proponował mi sweter za jedyne pół bochenka, pokazywał, gestykulował, tłumaczył – ale jednak nie kupiłem, ponieważ latem niepotrzebny mi sweter, a uważałem, że do zimy jeszcze daleko. Wtedy również zobaczyłem, w ilu też kolorach noszą ludzie trójkąty i ile na nich różnych liter, i w końcu już nie całkiem mogłem się połapać, kto ma gdzie ojczyznę. Ale i tu w pobliżu słyszałem wiele węgierskich słów o prowincjonalnym akcencie, a także niejednokrotnie dochodził mnie dziwny język, z którym zetknąłem się po raz pierwszy w Oświęcimiu, kiedy ci dziwni więźniowie weszli do naszego pociągu. W Buchenwaldzie dla mieszkańców Zeltlager nie ma apelu, umywalnia znajduje się pod gołym niebem, dokładniej w cieniu rozłożystych drzew: ma taką samą konstrukcję jak oświęcimska, ale koryta są z kamienia, a najważniejsze, że z otworków w rurach przez cały dzień płynie, tryska lub przynajmniej sączy się woda, i tu po raz pierwszy od chwili, kiedy znalazłem się w cegielni, zdarzył mi się ten cud, że mogłem pić, kiedy mi się chciało, a nawet po prostu dla fantazji. W Buchenwaldzie też jest krematorium, oczywiście, ale tylko jedno, i nie jest ono celem, istotą, sensem obozu, lecz, śmiem twierdzić, pali się w nich jedynie zwłoki tych więźniów, którzy umierają w obozie, w normalnych warunkach życia obozowego, że tak powiem. W Buchenwaldzie – informacja, która do mnie dotarła, pochodziła od dawnych więźniów – najbardziej należy się wystrzegać kamieniołomu, choć, dodawano, już się go prawie nie eksploatuje, nie tak jak dawniej, za ich czasów. Obóz, dowiedziałem się, funkcjonuje od siedmiu lat, trafiają się tu jednak także więźniowie z jeszcze starszych obozów, z których zapamiętałem tylko kilka nazw: jakieś Dachau, Oranienburg i Sachsenhausen; wtedy też zrozumiałem ten pobłażliwy uśmiech na nasz widok na twarzach dobrze ubranych, stojących za drutami funkcyjnych, na których piersiach widziałem numery zaczynające się od dziesięciu czy dwudziestu tysięcy, a niekiedy cztero lub nawet trzycyfrowe. W pobliżu naszego obozu, jak się dowiedziałem, znajduje się ważne dla kultury miasto Weimar, o którym uczyłem się w domu, oczywiście: tu żył i tworzył swoje dzieła między innymi także i ten człowiek, którego wiersz zaczynający się od słów Wer reitet so spat durch Nacht und Wind? [3] znam na pamięć i który, jak mówiono, własnoręcznie zasadził drzewo – to drzewo, już teraz postarzałe i rozrośnięte, opatrzone tablicą pamiątkową i ogrodzone przez nas, więźniów, znajduje się gdzieś na terenie obozu. Kiedy to wszystko razem poskładałem, ani trochę nie było mi trudno zrozumieć tych twarzy ze stacji w Birkenau: mogę powiedzieć, że ja też szybko polubiłem Buchenwald.

Zeitz, a dokładniej obóz koncentracyjny nazwany od tej miejscowości, leży o noc drogi pociągiem towarowym, potem jeszcze w eskorcie żołnierzy dwadzieścia, dwadzieścia pięć minut marszu gościńcem wśród starannie uprawionych pól – co widziałem na własne oczy. Miało to już być ostateczne miejsce osadzenia, przynajmniej dla nas, zapewniano, to znaczy dla tych, których nazwiska w porządku alfabetycznym są przed literą „M”; celem dla reszty natomiast jest obóz koncentracyjny w znajomo brzmiącym z historii Magdeburgu – poinformowano nas o tym jeszcze w Buchenwaldzie, a tu powiedzieli nam to czwartego wieczoru, na ogromnym placu oświetlonym lampami łukowymi, rozmaici funkcyjni z długimi listami w rękach, a ja się zmartwiłem, że będę się musiał z tego powodu rozstać z wieloma chłopakami, zwłaszcza z Rozim, ten alfabetyczny kaprys, według którego ładowano ludzi do pociągu, rozdzielił mnie też ze wszystkimi innymi, niestety.

вернуться

[3] Incipit ballady J.W. Goethego Król olch, w polskim przekładzie Wisławy Szymborskiej: „Noc padła na las, las w mroku spał…”