Выбрать главу

Ale jednak u nich też obserwowałem to samo staranie, te same dobre intencje: im też chodziło tylko o to, aby okazać się dobrymi więźniami. Nie ma co, to było w naszym interesie, tego wymagały warunki, do tego zmuszało nas, że tak powiem, życie. Jeśli na przykład szeregi były wzorowo wyrównane i zgadzał się stan liczebny, apel trwał krócej – przynajmniej na początku. Jeśli przykładaliśmy się do pracy, mogliśmy na przykład uniknąć bicia – przynajmniej na ogół.

A jednak, szczerze mówiąc, przynajmniej na początku kierowała nami, jak sądzę, nie tylko chęć tego zysku, tej korzyści. Weźmy choćby pracę, pierwsze popołudnie pracy, żeby od razu od tego zacząć: mieliśmy wyładować wagon szarego szutru. Jeśli Bandi Citrom, kiedy za pozwoleniem strażnika, starszego i na pierwszy rzut oka raczej poczciwego żołnierza, rozebraliśmy się (wtedy po raz pierwszy widziałem jego żółtobrązową skórę, z pracującymi pod nią potężnymi, gładkimi mięśniami i ciemniejszą plamą znamienia pod lewą piersią), zawołał: – No, pokażmy im, co potrafią peszteńskie chłopaki! – to brał to najpoważniej na świecie. I mogę powiedzieć, że choć po raz pierwszy w życiu miałem w rękach widły, to nasz strażnik, a także zachodzący tu niekiedy poniuchać człowiek o wyglądzie majstra, pewnie ktoś z fabryki, sprawiali wrażenie dość zadowolonych, co tylko spotęgowało jeszcze nasz zapał, oczywiście. Kiedy natomiast z czasem zapiekły mnie dłonie i zobaczyłem, że miejsca, skąd wyrastają palce, są całe we krwi, i kiedy jednocześnie strażnik zapytał: – Was ist denn los? – a ja ze śmiechem pokazałem mu ręce, na co on, od razu pochmurniejąc i jeszcze szarpiąc pasek karabinu, rozkazał: – Arbeiten! Aber los! – to w końcu całkiem zrozumiałe, że straciłem całe zainteresowanie robotą. Odtąd myślałem już tylko o jednym: jak uszczknąć chwilę odpoczynku, kiedy na mnie nie patrzy, co robić, aby ładować jak najmniej na łopatę czy widły, i twierdzę, że poczyniłem znaczne postępy w takich fortelach, a w każdym razie zyskałem w nich większą biegłość, wprawę i praktykę niż w jakiejkolwiek wykonywanej pracy. „No bo w końcu kto na tym korzysta?”, jak kiedyś, pamiętam, zapytał Ekspert. Twierdzę: był tu jakiś problem, jakaś hamująca przeszkoda, błąd, niedopatrzenie. Jedno słowo uznania, jeden znak, jakiś rozbłyskujący tu i ówdzie promień, nie więcej, zaledwie jedna iskra bardziej by podziałała, przynajmniej na mnie. Przecież właściwie, jak się dobrze zastanowić, co my osobiście możemy do siebie mieć? – w końcu godność zostaje nam nawet w niewoli; kto nie rościłby sobie potajemnie pretensji do odrobiny uprzejmości, i doszedłem do wniosku, że dalej byśmy zaszli przy odrobinie zrozumienia.

Ale jednak wszystkie te doświadczenia to jeszcze nic. Na razie pociąg jechał; kiedy patrzyłem przed siebie, gdzieś w dali majaczył mi cel, i w pierwszym okresie – w złotych czasach, jak nazwaliśmy go później z Bandim Citromem – Zeitz przy odpowiednim stylu życia i odrobinie szczęścia wydawał się całkiem znośnym miejscem – przejściowo, dopóki nie wyzwoli nas od niego przyszłość, oczywiście. Dwa razy w tygodniu pół chleba, trzy razy jedna trzecia i tylko dwa razy ćwiartka. Często Zulage. Raz w tygodniu gotowane ziemniaki (sześć sztuk wrzuconych do czapki, do których jednak Zulage, zrozumiałe, nie przysługuje); raz w tygodniu makaron na mleku. Pierwszą złość wywołaną wczesną pobudką szybko rozładowuje zroszony letni świt, pogodne niebo, no i parująca kawa (bądź rankiem czujny w latrynie, bo zaraz rozlegają się okrzyki: Appel!, Antreten!). Poranny apel jest zawsze krótki, bo przecież czeka, nagli robota. Jedna z bocznych fabrycznych bram, z której możemy korzystać my, więźniowie, znajduje się na lewo od szosy, na piaszczystym gruncie, jakieś dziesięć, piętnaście minut marszu od obozu. Już z daleka szum, brzęk, warkot, sapanie, trzy, cztery kraczące kaszlnięcia żelaznych gardeł: wita nas fabryka z główną drogą i przecznicami, wlokącymi się żurawiami, pożerającymi ziemię maszynami, z licznymi szynami i labiryntem kominów, wież chłodniczych, sieci rur i budynków, w których mieszczą się warsztaty – to właściwie prawdziwe miasto. Liczne leje, rowy, ruiny i zwały gruzu, połupane rynsztoki i cała masa poskręcanych kabli świadczą o odwiedzinach samolotów. Ta fabryka, dowiedziałem się już podczas pierwszej przerwy obiadowej, to Brabag, co jest skrótem „notowanym nawet swojego czasu na giełdzie” od Braunkohle-Benzin-Aktiengesellschaft, jak mi powiedziano, i ktoś pokazał mi nawet rosłego człowieka, który opierając się na łokciu, posapywał ze zmęczenia i wyławiał właśnie z kieszeni jakiś pogryziony kawałek chleba. To od niego pochodziła ta informacja i później zawsze z tą samą wesołością opowiadało się w obozie – choć sam nigdy o tym nie mówił – że niegdyś on też był posiadaczem paru tutejszych akcji. Usłyszałem – i pewnie dlatego zapach od razu przypomniał mi zakłady na Csepel – że tu też produkuje się benzynę, jednak nie z ropy naftowej, tylko dzięki specjalnemu wynalazkowi z węgla brunatnego. Myśl wydała mi się interesująca, ale rozumiałem oczywiście, że nie tego się tu ode mnie oczekuje. Jednak możliwości Arbeits-kommando to zawsze pasjonujący temat. Jedni ślubują dozgonną wierność łopacie, inni raczej kilofowi, niektórzy widzą zalety w układaniu kabli, podczas gdy znów inni wolą obsługę mieszarki do zaprawy murarskiej, i kto wie, jaka to tajemnicza przyczyna, jakie to podejrzane upodobania ciągną ludzi właśnie do pracy w kanale, po pas w żółtym błocie lub w czarnej ropie – choć nikt nie wątpi w istnienie takiej przyczyny, ponieważ ci ludzie to na ogół Łotysze, no i jednomyślni z nimi „Finowie”. Opadająca z góry i przeciągająca się melancholijnie, długa i wabiąca melodia słowa antreten rozbrzmiewa tylko raz dziennie: mianowicie wieczorem, kiedy ogłasza chwilę powrotu do domu. W tłumie wokół umywalni Bandi Citrom jednym okrzykiem: – Rozejść się, muzułmanie! – zdobywa miejsce, i nie ma takiej części mojego ciała, którą mógłbym ukryć przed jego badawczym wzrokiem. – Umyj też brzuch, tam mieszkają wszy! – mówi, a ja ze śmiechem spełniam to polecenie. Teraz zaczyna się ta godzina: czas na drobne interesy, na żarty czy skargi, odwiedziny, rozmowy, handel, wymianę informacji, a może to przerwać tylko szczęk kotłów, elektryzujący nas wszystkich, sygnał pobudzający do szybkiego działania. Potem: – Apel! – i tylko kwestia szczęścia, jak długo potrwa. A po godzinie, dwóch, no, najwyżej trzech (tymczasem zapalono już reflektory) wielki bieg wąskim przejściem pośrodku namiotu, które po obu stronach wyznaczają rzędy trzypiętrowych pudeł, w tutejszym języku boksy, miejsca do spania. Potem przez jakiś czas namiot wypełnia półmrok i szept – to czas opowiadań o przeszłości, o przyszłości, o wolności. Mogłem się dowiedzieć: w domu każdy był przykładnie szczęśliwy i przeważnie także bogaty. Wysłuchiwałem, co kto jadał na kolację, a niekiedy nawet docierały do mnie poufnie brzmiące męskie informacje z innego zakresu. Wtedy też ktoś powiedział – o czym później nigdy już nie słyszałem – że do zupy dosypuje się tu z pewnych powodów środka uspokajającego o nazwie brom – przynajmniej tak twierdzili niektórzy, przybierając porozumiewawczy i zawsze trochę tajemniczy wyraz twarzy. Bandi Citrom wspomina w takich chwilach ulicę Nefelejts, światła lub „peszteńskie baby” – ja w tej materii niewiele mam do powiedzenia, oczywiście. Kiedyś zwróciłem uwagę na jakieś podejrzane pomruki, załamującą się pieśń, przytłumiony blask świecy w kącie namiotu, i dowiedziałem się, że jest piątek i że to kapłan, rabin. Popędziłem górą po pryczach, żeby go zobaczyć, i w ludzkim kręgu to naprawdę był on, rabin, którego znałem. Odprawiał modły tylko tak, w pasiaku i więziennej czapce, i nie za długo go słuchałem, ponieważ bardziej chciało mi się spać niż modlić. Mieszkamy z Bandim Citromem na najwyższym piętrze. Dzielimy nasz boks z jeszcze dwoma współlokatorami, obydwaj są młodzi, sympatyczni i tak samo pochodzą z Pesztu. Za piernaty służy nam drewno, na nim słoma, a na słomie płócienny worek. Koc mamy jeden na dwóch, ale w końcu latem i to za dużo. Jeśli chodzi o miejsce, to nie ma go zbyt wiele: kiedy ja się odwracam, sąsiad też musi się odwrócić, kiedy sąsiad podciągnie nogę, ja też muszę zrobić to samo. Ale i tak spaliśmy głębokim snem, który o wszystkim pozwalał zapomnieć – to były złote czasy, naprawdę.

Zmiany zacząłem dostrzegać nieco później – zwłaszcza w wyżywieniu. Mogłem, mogliśmy tylko zgadywać, gdzie uleciała tak szybko epoka półbochenków na głowę: w jej miejsce wkroczyła nieodwracalnie epoka jednej trzeciej lub ćwierć bochenka i już Zulage nie był wcale tak oczywisty jak dawniej. Wtedy to zaczął zwalniać pociąg, aż wreszcie zatrzymał się całkowicie. Próbowałem patrzeć przed siebie, ale widok był tylko na jutro, a jutro było takim samym dniem, to znaczy dokładnie takim samym dniem – jeśli miało się szczęście, oczywiście. Traciłem humor, traciłem zapał, z każdym dniem trudniej było mi wstać, z każdym dniem bardziej zmęczony waliłem się na pryczę. Byłem trochę bardziej głodny, ruszałem cię coraz bardziej jak z musu, wszystko stawało się coraz cięższe i nawet ja sam zaczynałem stawać się dla siebie ciężarem. Już wcale nie zawsze byłem, byliśmy – śmiem twierdzić – dobrymi więźniami, a że tak jest, mogliśmy zaobserwować po zachowaniu żołnierzy, no i oczywiście naszych funkcyjnych, a wśród nich na pierwszym miejscu, już choćby z powodu jego funkcji, lagerältestera.