Выбрать главу

Później co nieco się o nim dowiedziałem. Może się mianowicie zdarzyć, że w ambulatorium jest duży ruch, są też inni. Wtedy Pietka zsadza mnie z ramienia na boczną ławkę i tu muszę czekać, aż lekarz, który jest na przykład w dobrym humorze, naglącym zaproszeniem: – Komm, komm, komm, komm! – i właściwie przyjaznym, ale i tak wcale nie przyjemnym ruchem chwyci mnie za ucho i z rozmachem wciągnie na stół operacyjny. A innym razem mogę trafić na prawdziwy tłok: pielęgniarze przynoszą i odnoszą pacjentów, zjawiają się chodzący chorzy, w pokoju pracują też inni lekarze i pielęgniarze i może się zdarzyć, że wtedy potrzebny zabieg wykona mi inny, niższy rangą lekarz, skromniej, gdzieś z boku, dalej od stojącego pośrodku stołu operacyjnego. Jednego z nich, raczej niskiego, siwowłosego, o nosie drapieżnego ptaka, z czerwonym trójkątem bez żadnej litery i noszącego jeśli nie dwu lub trzycyfrowy, to mimo wszystko bardzo wytworny czterocyfrowy numer, poznałem, powiedziałbym nawet, że się z nim zaprzyjaźniłem. To on mi wspomniał – co później potwierdził też Pietka – że nasz lekarz przebywa w obozie koncentracyjnym już pełnych dwanaście lat. – Zwölf jahre in Lager – powiedział cicho, kiwając głową z taką miną, jakby mówił o bardzo rzadkim, nie całkiem prawdopodobnym i przynajmniej jego zdaniem, jak mi się wydawało, po prostu niewykonalnym osiągnięciu. Zapytałem go: – Und Sie? – O, ich – natychmiast zmieniła mu się twarz – seit sechs Jahre bloss – wszystkiego sześć lat, załatwił sprawę jednym machnięciem ręką, jak jakiś drobiazg, coś, o czym w ogóle nie warto mówić. Właściwie jednak to on mnie wypytywał, interesował się, ile mam lat, jak się tu znalazłem z tak daleka, i tak zaczęła się nasza rozmowa. – Hast du was gemacht? – czy coś zrobiłem, może coś złego, zapytał, a ja mu powiedziałem: nic, nichts, nic na świecie. Zainteresował się więc, dlaczego tu jestem, odparłem, że z tej samej prostej przyczyny, dla której są tu inni tacy jak ja. No ale, upierał się w dalszym ciągu, za co zostałem aresztowany, verhaftet, i zrelacjonowałem mu pokrótce, jak umiałem, tamten ranek z autobusem, komorą celną, a potem z żandarmerią. – Ohne dass deine Eltern – czy czasem nie bez wiedzy moich rodziców, chciał się dowiedzieć, na co ja: – Ohne – oczywiście. Wyglądał, jakby całkiem osłupiał, jakby nigdy nic takiego nie słyszał, więc pomyślałem: no, przez sześć lat tutaj mało miał wspólnego ze światem, jak widać. Zaraz przekazał nowinę pracującemu obok lekarzowi, a ten podał ją dalej lekarzom, pielęgniarzom, pacjentom o lepszym wyglądzie. W końcu połapałem się, że zewsząd patrzą na mnie kręcący głowami ludzie, z jakimś szczególnym wyrazem twarzy, co mnie trochę krępowało, bo miałem wrażenie, że się nade mną litują. Nabrałem wielkiej ochoty, żeby im powiedzieć: przecież nie ma żadnego powodu, przynajmniej w tej chwili – ale potem jednak nic nie powiedziałem, coś mnie powstrzymało, nie mogłem się zdobyć na takie sformułowanie, bo kiedy na nich patrzyłem, zdałem sobie sprawę, że to uczucie litości sprawia im jakąś przyjemność, jakąś radość. Później – oczywiście możliwe, że się mylę, ale nie sądzę, bo i kiedy indziej zdarzało się, że mnie wypytywali – miałem nawet wrażenie, że zwyczajnie szukają okazji, sposobności, pretekstu do tego uczucia, z jakiegoś powodu, potrzeby, jakby dla udowodnienia czegoś, może, kto wie, czy w ogóle są jeszcze do niego zdolni, mnie przynajmniej tak się wydawało. A potem patrzyli na siebie w taki sposób, że rozglądałem się przestraszony, czy nie ma w pobliżu kogoś niepowołanego, ale mój wzrok natrafiał tylko wszędzie na jednakowo spochmurniałe czoła, zwężające się oczy, zaciskające wargi, jakby nagle coś przyszło im na myśl i zyskało potwierdzenie w ich oczach, myślałem więc: może powód, dla którego się tu znaleźli.

Albo na przykład tacy goście: tym też się przypatrywałem, próbowałem wyśledzić, wybadać, jakie wiatry, jakie sprawy ich sprowadzają. Przede wszystkim zwróciłem uwagę, że przychodzą przeważnie pod wieczór, na ogół zawsze o tej samej porze: zrozumiałem z tego, że także tu, w Buchenwaldzie, w dużym lagrze, może być taka godzina jak u nas w Zeitz, tu też zapewne między powrotem komand a wieczornym apelem. Najwięcej przychodziło z literą „P”, ale widywałem również „J”, „R”, „T”, „F”, „N”, a nawet „No” i kto wie, jakie tam jeszcze były; w każdym razie mogę powiedzieć, że dzięki nim dowiedziałem się o wielu ciekawych sprawach, nauczyłem się wielu nowych rzeczy, a nawet zyskałem pewien dokładniejszy wgląd w tutejsze stosunki, warunki, życie towarzyskie, że tak powiem. W Buchenwaldzie stali mieszkańcy są niemal piękni, mają pełne twarze, żwawe ruchy i chód, wielu z nich ma pozwolenie na włosy, a pasiaki noszą tylko na co dzień, do pracy, jak to widziałem u Piętki. Natomiast kiedy wieczorem, jak już rozdzieli u nas chleb (zwykle jedną trzecią lub ćwiartkę i do tego przysługujący lub nie przysługujący Zulage) i na przykład wybiera się w odwiedziny, on też wkłada koszulę lub sweter, a do tego z odrobinę skrywaną przed chorymi, jednak bardzo wyraźnie widoczną w twarzy i ruchach przyjemnością wybiera ze swej garderoby modny brązowy garnitur w delikatne prążki – marynarka ma jedynie wycięty na plecach kwadrat załatany kawałkiem pasiaka, a spodnie po obu bokach naniesione pędzlem i nie do zmycia długie smugi czerwonej farby olejnej, no i jeszcze usterki na piersi i lewej nogawce, polegające na czerwonym trójkącie i numerze. Miałem sporo przykrości, powiedziałbym, byłem wystawiony na niejedną próbę, kiedy Pietka szykował się na przyjęcie wieczornego gościa. Powodem była pewna niedogodność urządzenia: przypadkiem gniazdko elektryczne znajdowało się tuż przy moim łóżku. No więc choćbym się nie wiadomo jak starał czymś wtedy zająć, gapić się w śnieżną biel sufitu, emaliowany klosz lampy, zagłębić w myślach, musiałem w końcu zauważyć, jak Pietka przykuca z miską i osobistą maszynką elektryczną, słyszeć skwierczenie rozgrzewającej się margaryny, wdychać natrętny zapach smażonych płatków cebuli, rzuconych na nie krążków ziemniaków, a niekiedy nawet pokrojonego wurstu z Zulage, kiedyś zwróciłem uwagę na lekkie, specyficzne stuknięcie i nasilające się skwierczenie – jak dostrzegłem, od razu odwracając oczy, w których długo mi się jeszcze mieniło ze zdumienia, spowodował je przedmiot o żółtym wnętrzu i białej otoczce: jajko. Kiedy już wszystko jest usmażone, przygotowane, wkracza gość. – Dobry wieczór! – mówi z przyjaznym skinieniem głową, bo on też jest Polakiem, jego imię słyszę jako Zbyszek, kiedy indziej jako Zbyszku, co może jest zdrobnieniem, i także pełni funkcję pflegera, gdzieś dalej, jak się dowiaduję, w innej sali. On też przychodzi wystrojony, w butach z cholewami, w krótkim, sportowym, stosownym na polowania, granatowym sukiennym kubraku, choć na plecach, oczywiście, też z łatą i z numerem na piersi, pod nim ma wysoki pod brodę czarny golf. Rosły, masywny, z głową ogoloną z konieczności lub może z własnej woli i pogodnym, nieco chytrym wyrazem tęgiej twarzy wydawał mi się miłym, sympatycznym człowiekiem, choć niechętnie zamieniłbym na niego Piętkę. Potem siadają przy większym stole w końcu pokoju, jedzą kolację, rozmawiają, czasami włączają się do tej rozmowy jakimś cichym słowem czy uwagą niektórzy polscy pacjenci, albo żartują, opierając łokcie na stole, siłują się i ku wielkiej radości całego pokoju – oczywiście także mojej – przeważnie Piętce udaje się położyć na stole pozornie silniejsze ramię Zbyszka, słowem, zrozumiałem: ci dwaj dzielą tu korzyści i straty, radości i smutki, wszelkie sprawy, ale widocznie dzielą też między sobą majątek, dzienną porcję – czyli są przyjaciółmi, jak się zwykło mówić. Poza Zbyszkiem bywają także u Piętki inni, wymieniają kilka szybkich słów, niekiedy jakiś przedmiot, i jeśli nawet nigdy nie widziałem jaki, to jednak w gruncie rzeczy zawsze było to dla mnie jasne, zrozumiałe, oczywiście. Goście przychodzili też do leżących tu chorych, szybko, przemykając się, ukradkiem, niemal w tajemnicy. Siadali na minutę czy dwie przy ich łóżku, czasami kładli im na kołdrze owinięte w gruby papier paczuszki, skromnie, jakby się usprawiedliwiając. Potem – choć nie słyszałem ich szeptów, a gdybym nawet słyszał, i tak bym nie zrozumiał – jakby się dopytywali: no więc czy wracają do zdrowia, co słychać; informowali: tam sprawy wyglądają tak i tak; przekazywali: ten i ów pozdrawia i pyta, jak się czują; zapewniali: oczywiście, że przekażą pozdrowienia, jakżeby nie; przypominali sobie: no ale na nich już pora, w końcu poklepywali chorych po rękach, ramionach, jakby mówili: to nic, w najbliższym czasie znów przyjdą, i z tym odchodzili, teraz też przemykając się, pospiesznie, najczęściej wyraźnie zadowoleni – ale poza tym bez żadnych innych korzyści, uchwytnego zysku, jak widziałem, a więc musiałem założyć, że przychodzili tylko po jedno, jak widać: po tych zaledwie parę słów, po nic więcej, jak tylko po to, żeby się zobaczyć z tym chorym. Ponadto, i gdybym nawet nie wiedział, świadczył o tym sam ich pośpiech, prawdopodobnie robili coś zakazanego, co zapewne było w ogóle możliwe tylko dzięki pobłażliwości Piętki, no i chyba pod warunkiem, że wizyta będzie krótka. A nawet podejrzewam, i po dłuższym doświadczeniu ośmieliłbym się stwierdzić to bez ogródek, że do wydarzenia należy też samo ryzyko, ta samowola, powiedziałbym, przekora – tak przynajmniej odbierałem trudny do określenia, ale weselejący jakby w wyniku jakiegoś udanego psikusa wyraz tych szybko znikających twarzy, jakby, wydawało się, udało się im coś zmienić, wybić szczelinę, zrobić w czymś mikroskopijną usterkę, w pewnym porządku, w monotonii dni, może w samej naturze, tak to sobie przynajmniej wyobrażałem. Ale najdziwniejszych ludzi zobaczyłem przy łóżku chorego, który leżał daleko ode mnie, przy przeciwległym przepierzeniu. Pietka przyniósł go na ramieniu jeszcze przed południem i potem bardzo długo krzątał się koło niego. Widziałem, że to musi być ciężki przypadek, i słyszałem, że chory jest Rosjaninem. Wieczorem goście zapełnili pół pokoju. Widziałem dużo „R”, ale także innych liter, futrzane czapki, dziwne, watowane spodnie. Na przykład ludzi z fryzurą po jednej stronie, a po drugiej, od przedziałka, z zupełnie łysą głową. Jeszcze innych z normalnymi włosami, ale z przecinką szerokości maszynki do strzyżenia pośrodku, od czoła do karku. Kurtki ze zwykłą łatą i dwoma czerwonymi, krzyżującymi się maźnięciami pędzla, takimi jak te, kiedy na przykład wykreślamy coś niepotrzebnego z tekstu, jakąś literę, cyfrę, znak. Z innych natomiast pleców błyszczało z daleka duże czerwone koło, z wielką czerwoną kropką w środku, zapraszająco, wabiąco, jakby sygnalizując na wzór tarczy strzelniczej: tu trzeba strzelać, przy okazji. Stali tam, przytupywali, naradzali się cicho, jeden z nich pochylił się, żeby poprawić poduszkę, inny chyba – tak to odebrałem – starał się pochwycić jakieś słowo, jakieś spojrzenie, i nagle zobaczyłem połyskującą między nimi żółtą rzecz, znalazł się też skądś nóż, z pomocą Piętki blaszany kubek, usłyszałem dźwięk tryskających na metal kropli i jeśli nie wierzyłem oczom, nos bez najmniejszych wątpliwości stwierdził, że tą rzeczą, którą widziałem, była cytryna, bezdyskusyjnie, naprawdę. Potem znów otworzyły się drzwi i całkiem osłupiałem, ponieważ tym razem pospiesznie wszedł lekarz, czego dotychczas nigdy nie zaobserwowałem o tak niezwykłej porze. Zaraz zrobili mu przejście, a on, pochyliwszy się nad chorym, badał go, coś na nim macał, krótko, i zaraz potem odszedł, i to z bardzo ponurą, surową, powiedziałbym, kąśliwą twarzą, nie mówiąc do nikogo ani jednego słowa, nie obdarzając nikogo ani jednym spojrzeniem, a nawet jakby starał się unikać kierujących się ku niemu twarzy – tak mi się przynajmniej wydawało. Wkrótce zobaczyłem, że goście jakoś dziwnie przycichli. Kilku z nich odłączyło się od grupki, podeszło do łóżka, pochyliło się nad nim. Potem zaczęli wychodzić, pojedynczo, po dwóch, tak jak przychodzili, ale teraz trochę bardziej sterani życiem, trochę bardziej zatroskani, trochę bardziej zmęczeni, i nawet jakoś ja sam pożałowałem ich w tej minucie, bo przecież widziałem: jakby ostatecznie stracili może jakąś niedorzecznie żywioną nadzieję; może jakąś potajemnie pielęgnowaną wiarę. A później Pietka bardzo delikatnie wziął ciało na ramię i gdzieś je wyniósł.