Billy Bibbit siada obok Pete’a, który wpatruje się w McMurphy’ego i kołysze głową z boku na bok, jakby dawał sygnały na przejeździe kolejowym. Pracował na kolei przez trzydzieści lat i wreszcie zużył się zupełnie, a teraz powtarza zapamiętane czynności.
– Jestem zmęczooony – woła, wyciągając szyję w stronę McMurphy’ ego.
– Spokojnie, Pete – szepcze Billy, kładąc piegowatą dłoń na kolanie staruszka.
– Strasznie zmęczony…
– Wiem, Pete. – Billy poklepuje go po kościstym kolanie i Pete opuszcza głowę; rozumie, że dziś nikt nie wysłucha jego skargi.
Oddziałowa zdejmuje z ręki zegarek, nakręca go, spoglądając na zegar ścienny i kładzie tarczą do góry w koszyku. Następnie wyjmuje z koszyka tekturową teczkę.
– W porządku. Możemy zaczynać?
Obraca sztywno głowę i z uśmiechem rozgląda się po świetlicy, żeby sprawdzić, czy nikt nie zamierza oponować. Chłopaki boją się napotkać jej wzrok – spuszczają oczy i oglądają sobie paznokcie. Wszyscy z wyjątkiem McMurphy’ego. Zajął fotel w rogu świetlicy, rozsiadł się w nim wygodnie i obserwuje każdy ruch oddziałowej. Cyklistówkę ma wciśniętą głęboko na rude kędziory, jakby zaraz miał startować w zawodach, a na jego kolanach leży talia kart – przekłada ją, a następnie składa z głośnym trzaskiem zwielokrotnionym przez ciszę. Wzrok oddziałowej zatrzymuje się przez moment na McMurphym. Miała go na oku, kiedy przez cały ranek grał w pokera, i choć nie zauważyła, by pieniądze przechodziły z ręki do ręki, podejrzewa, iż nie należy on do ludzi, którym w smak byłaby panująca na oddziale zasada, że gra się wyłącznie na zapałki. Przekładane karty znów szeleszczą, po czym rozlega się trzask i talia znika w potężnej dłoni McMurphy’ego.
Oddziałowa znów spogląda na zegarek, wyjmuje z tekturowej teczki kartkę papieru, zerka na nią i chowa ją z powrotem. Odkłada teczkę i bierze dziennik. Czeka, aż przybity do ścian Ellis przestanie kasłać, po czym mówi:
– Zaczynamy. Pod koniec piątkowego zebrania… omawialiśmy kłopoty pana Hardinga… z jego młodą żoną. Pan Harding poinformował nas, że jego żona ma wyjątkowo obfity biust, co jest dla niego krępujące, ponieważ wszyscy mężczyźni oglądają się za nią na ulicy.
Otwiera dziennik na stronach założonych paskami papieru.
– Według uwag poczynionych w dzienniku przez pacjentów pan Harding wygłosił opinię, że jego żona “sama prowokuje tych drani”. Słyszano też, jak mówił, że może to z jego winy żona stara się zainteresować sobą innych mężczyzn. Słyszano również, jak powiedział: “Dla mojej milutkiej, acz ograniczonej żony każde słowo czy gest, który nie kojarzy się automatycznie ze środowiskiem krzepkich, nieokrzesanych murarzy, stanowi dowód zniewieściałości”.
Oddziałowa jeszcze przez chwilę czyta po cichu dziennik, a następnie go zamyka.
– Pan Harding oświadczył ponadto, że obfity biust żony czasami wywołuje w nim poczucie niższości. Tyle informacji. Kto miałby ochotę dotknąć tej kwestii?
Harding zamyka oczy, pozostali milczą. McMurphy patrzy po chłopakach, a kiedy widzi, że żaden z nich nie zamierza się odezwać, podnosi rękę do góry i jak uczniak strzela palcami. Oddziałowa kiwa głową.
– Panie… hm… McMurry?
– Dotknąć czego?
– Słucham?
– Pytała siostra: “Kto ma ochotę dotknąć…?”
– Dotknąć… kwestii, panie McMurry, problemów pana Hardinga z żoną.
– Aha. Myślałem, że możemy dotknąć jej… no, czego innego.
– A co innego…
Urywa. O mało nie zbił jej z tropu. Okresowi uśmiechają się ukradkiem, McMurphy zaś przeciąga się szeroko, ziewa, mruga do Hardinga. Po chwili oddziałowa, już całkiem opanowana, chowa dziennik do koszyka, wyjmuje inną teczkę i zaczyna czytać:
– McMurry, Randle Patrick. Skierowany do kliniki z penitencjarnej farmy w Pendleton. Na obserwację i ewentualne przymusowe leczenie. Lat trzydzieści pięć. Kawaler. Odznaczony w Korei za zorganizowanie ucieczki z komunistycznego obozu jenieckiego. Usunięty z wojska za brak subordynacji. Dalej następuje litania bójek ulicznych, awantur w lokalach oraz aresztów za pijaństwo, pobicia, zakłócanie porządku i – najliczniej – za szulerstwo. Raz aresztowany… za nierząd.
– Za nierząd? – Lekarz podrywa głowę.
– Za nierząd z nieletnią…
– Hola! Nic mi nie udowodnili – mówi McMurphy do lekarza. – Dziewczyna odmówiła zeznań.
– Z piętnastoletnim dzieckiem.
– Twierdziła, panie doktorze, że ma siedemnaście, i była chętna jak mało która.
– Jak wynika z protokołu, lekarz sądowy, który badał dziecko, stwierdził penetrację, wielokrotną penetracje…
– Tak chętna, że w końcu musiałem zaszyć sobie portki.
– Mimo wyniku obdukcji dziecko odmówiło złożenia zeznań. Powodem mogło być zastraszenie. Oskarżony wyjechał z miasta wkrótce po procesie.
– Rany, nie miałem innego wyjścia. Doktorze, niech pan posłucha – nachyla się, wspiera łokieć na kolanie i zniżając głos szepcze przez całą świetlicę do lekarza – ta mała kurewka wycisnęłaby ze mnie ostatnie soki, zanimby osiągnęła legalny wiek. Ledwo stawałem w drzwiach, przewracała mnie na podłogę i już była pode mną.
Oddziałowa zamyka teczkę i podaje lekarzowi siedzącemu po drugiej stronie drzwi.
– Oto nasz nowy pacjent, doktorze Spivey – mówi, jakby miała w teczce żywego człowieka i mogła go razem z nią przekazać do wglądu. – Zamierzałam później zapoznać pana z jego aktami, ale skoro sam tak natarczywie domaga się uwagi na zebraniu grupy, możemy załatwić tę sprawę od razu.
Lekarz ciągnie za tasiemkę, wyławia z kieszonki binokle i mocuje je sobie na nosie. Przekrzywiają się na prawo, więc przechyla głowę na lewo, żeby wróciły na miejsce. Przeglądając teczkę, uśmiecha się pod nosem, bo zuchowaty ton nowego faceta też go rozbawił, ale tak jak my pilnuje się, żeby się głośno nie roześmiać. Kiedy dochodzi do ostatniej strony, zamyka teczkę i chowa binokle do kieszonki. Patrzy na pochylonego wyczekująco McMurphy’ego.
– Jak widzę, nie przechodził pan dotychczas leczenia psychiatrycznego, prawda, panie McMurry?
– McMurphy, doktorze.
– Słucham? Zdawało mi się… siostra mówiła…
Otwiera teczkę, wyławia binokle, patrzy przez moment w akta, po czym znów ją zamyka i znów chowa binokle.
– Rzeczywiście. McMurphy. Ma pan słuszność. Bardzo przepraszam.
– W porządku, doktorze. To wina oddziałowej. Ona pierwsza zaczęła przekręcać moje nazwisko. Niektórzy ludzie mają ku temu skłonności. Mój wuj Hallahan chodził kiedyś z babką, która udawała, że nie potrafi zapamiętać jego nazwiska, i – by mu dokuczyć – zwała go Chuliganem. Ciągnęło się to miesiącami, ale w końcu ją oduczył. I to raz na zawsze.
– Naprawdę? W jaki sposób? – pyta lekarz.
McMurphy uśmiecha się szeroko i pociera nos kciukiem.
– O nie, tego panu nie zdradzę. Wolę, żeby metoda wuja Hallahana pozostała na razie tajemnicą, bo może sam będę zmuszony z niej skorzystać.
Mówiąc to, patrzy wprost na oddziałową. Siedzi uśmiechnięta jakby nigdy nic, więc po chwili McMurphy przenosi wzrok na lekarza.
– Wracając do rzeczy, o co mnie pan pytał?
– A tak. Interesuje mnie, czy był pan kiedyś na leczeniu psychiatrycznym, przechodził psychoanalizę albo przebywał w zakładzie?
– No, jeśli policzyć wszystkie zakłady karne, zarówno stanowe, jak okręgowe…
– Mam na myśli zakłady psychiatryczne.
– Aha. Nie, w takim razie nie. To mój pierwszy raz. Ale jestem pomylony, doktorze. Daję słowo. Moment, zaraz panu pokażę. Wiem, że lekarz na farmie…
Wstaje, chowa talię kart do kieszeni kurtki, przechodzi przez salę, pochyla się nad lekarzem i zaczyna kartkować papiery w teczce, którą ten trzyma na kolanach.