A potem, tuż przed wpół do dziesiątej, pozwala przeciwnikom wygrywać, daje im się odkuć tak szybko, że zapominają o wszystkich porażkach. Zwraca ostatnie wygrane papierosy, odkłada talię, osuwa się z westchnieniem na oparcie fotela i spycha cyklistówkę z czoła – gra skończona.
– No, raz na wozie, raz pod wozem. – Potrząsa smutno głową. – Nic z tego nie rozumiem. Zawsze myślałem, że w oko nie ma na mnie silnych, a tu tak umoczyłem. Macie, chłopcy, nieprawdopodobny fart, aż się boję grać z wami jutro na prawdziwą forsę.
Dobrze wie, że nikt się nie nabierze na tę gadkę. Dał im wygrać – wiedzą o tym wszyscy, którzy się przyglądali. Sami hazardziści wiedzą również. Ale każdy facet zgarniający stos papierosów – i to nie wygranych, tylko odegranych, bo do niego przecież należały, uśmiecha się pod wąsem jak najtęższy szuler znad całej Missisipi.
Gruby sanitariusz i drugi czarny nazwiskiem Geever wyganiają nas ze świetlicy i zaczynają gasić światła małym kluczykiem zawieszonym na łańcuszku; w miarę jak na oddziale robi się coraz ciemniej, oczy pielęgniarki ze znamieniem stają się coraz większe i bardziej błyszczące. Stoi w drzwiach dyżurki i wydaje wieczorne leki przesuwającym się przed nią w kolejce pacjentom, ale ledwo może spamiętać, komu przypada jaka trucizna. Nie patrzy nawet, gdzie leje wodę. Obserwuje rosłego rudzielca w ohydnej czapce i ze szpetną blizną na twarzy – to on tak rozprasza jej uwagę. Kiedy McMurphy odchodzi od stolika w świetlicy, szarpiąc zrogowaciałą dłonią rudy kosmyk sterczący mu pod szyją z roboczej koszuli, i zbliża się do dyżurki, pielęgniarka odskakuje przerażona; domyślam się, że Wielka Oddziałowa musiała ją przed nim ostrzec. (“Och, i jeszcze jedno, siostro Pilbow, zanim zostawię oddział w jej rękach; widzi siostra tego nowego pacjenta siedzącego po tamtej stronie, tego z rudymi jak płomień baczkami i szarpaną raną na twarzy…? Mam podstawy do podejrzeń, że to zboczeniec seksualny”).
Widząc, że pielęgniarka trzęsie się ze strachu i wodzi za nim rozszerzonymi oczyma, McMurphy wtyka głowę w drzwi dyżurki i uśmiecha się przyjaźnie od ucha do ucha, chcąc pokazać, iż wcale nie jest taki groźny. Pielęgniarka z wrażenia upuszcza sobie na nogę dzbanek z wodą. Wydaje okrzyk bólu, skacze na jednej nodze i tak gwałtownie podrywa rękę z kubeczkiem, że wylatuje z niego pastylka, którą właśnie miała mi podać – wpada jej za dekolt, akurat tam, gdzie fioletowe znamię wpływa jak rzeka wina między dwa pagórki.
– Pozwoli siostra, że jej pomogę – mówi McMurphy i wsuwa do dyżurki pokrytą bliznami i tatuażami rękę, czerwoną jak surowe mięso.
– Cofnąć się! Jest ze mną na oddziale dwóch sanitariuszy!
Pielęgniarka szuka czarnych wzrokiem, ale poszli przywiązać do łóżek Chroników; w razie czego minie dłuższa chwila, nim przybiegną jej na ratunek. McMurphy uśmiecha się szeroko i pokazuje jej pustą dłoń, żeby się przekonała, że nie trzyma noża. Światło odbija się od twardej, wyślizganej skóry.
– Słuchaj, panienko, chcę tylko…
– Cofnąć się! Pacjentom nie wolno wchodzić do… Och, nie, jestem katoliczką! – woła i ciągnie za złoty łańcuszek, który ma na szyi; spomiędzy piersi wylatuje jej krzyżyk, a razem z nim zagubiony proszek. Dłoń McMurphy’ego ze świstem tnie powietrze tuż obok jej twarzy. Dziewczyna z piskiem wrzuca krzyżyk do ust, zaciska oczy, jakby miała dostać pięścią po głowie, i trupioblada zamiera w bezruchu – jedynie znamię jest teraz ciemniejsze niż kiedykolwiek, jak gdyby wessało wszystką krew z jej ciała. Kiedy pielęgniarka wreszcie otwiera oczy, znów ma przed sobą tę wyślizganą dłoń; leży na niej mój czerwony proszek.
– …chciałem tylko podnieść konewkę, którą siostra upuściła. – McMurphy wyciąga drugą rękę, w której trzyma dzbanek.
Pielęgniarka z głośnym sykiem wypuszcza powietrze i bierze naczynie.
– Dziękuję. Dobranoc, dobranoc – mówi i zamyka drzwi przed nosem następnego w kolejce: koniec prochów na dzisiejszy wieczór.
W sypialni McMurphy rzuca mi proszek na łóżko.
– Wodzu, chcesz swojego cukierka?
Kręcę głową, spoglądając na proszek, więc strąca go z pościeli niczym natrętnego owada. Proszek jak pasikonik skacze po posadzce. McMurphy zaczyna, się szykować do snu – ściąga drelichy i zostaje w czarnych atłasowych spodenkach w ogromne białe wieloryby o czerwonych oczach. Uśmiecha się, widząc, że się im przyglądam.
– To prezent, Wodzu, od studentki literatury z uniwersytetu stanowego. – Kciukiem odciąga i puszcza gumkę. – Powiedziała, że daje mi je, bo też jestem symbolem.
Twarz, ramiona i kark ma spalone od słońca i pokryte skręconymi pomarańczowymi włoskami, muskularne ramiona zaś zdobią tatuaże; na jednym widnieje napis: “Waleczna Piechota Morska”, i diabeł z czerwonymi rogami i czerwonym okiem, trzymający karabin, a na drugim pięć kart rozpostartych niby wachlarz – ful z asów i ósemek. McMurphy kładzie zwinięte drelichy na nocnym stoliku przy moim łóżku i zaczyna trzepać pięścią poduszkę. Przydzielono mu sąsiednie łóżko.
Wsuwa się pod koc i mówi mi, żebym też pakował się do wyra, bo zaraz wejdzie czarny, żeby zgasić światło. Oglądam się i widzę w drzwiach Geevera, więc czym prędzej zrzucam buty i wskakuję do pościeli, nim czarny zdąży do mnie podejść. Przywiązuje mnie do łóżka prześcieradłem, rozgląda się po sali, chichocze i gasi światło.
Zalega mrok – jedynie smuga światła padającego przez drzwi dyżurki na korytarz rozjaśnia nieco sypialnię. Ledwo widzę ciemny kształt McMurphy’ego; oddycha równo i głęboko, a koc, pod którym leży, unosi się i opada rytmicznie. Z czasem oddech staje się coraz wolniejszy; jestem pewien, że McMurphy zasnął, gdy nagle dobiega mnie cichy, gardłowy dźwięk, niby parsknięcie konia – wciąż nie śpi i śmieje się z czegoś sam do siebie.
Przestaje się śmiać i szepcze:
– Rety, Wodzu, ale podskoczyłeś, jak powiedziałem, że idzie czarny. A podobno jesteś głuchy.
Pierwszy raz od długiego, długiego czasu nie połknąłem czerwonej kapsułki przed pójściem do łóżka (jeśli się chowam, gdy nadchodzi pora brania leków, pielęgniarka ze znamieniem wysyła Geevera, żeby mnie odnalazł i poraził światłem latarki, po czym robi mi zastrzyk), więc kiedy czarny zagląda do sypialni, udaję, że śpię.
Po wzięciu czerwonej kapsułki człowiek nie zasypia w normalny sposób; zostaje porażony snem i przez całą noc nie jest w stanie się zbudzić, bez względu na to, co się dzieje dokoła. Dlatego personel szpikuje mnie proszkami: w starym szpitalu budziłem się w nocy i widziałem, jakie bezeceństwa wyczynia się ze śpiącymi pacjentami.
Leżę bez ruchu, zwalniam oddech i czekam, żeby zobaczyć, co się teraz stanie. Boże, ale ciemno! Słyszę, jak skrzypią gumowe podeszwy – czarni dwukrotnie zaglądają do sali i omiatają łóżka latarkami. Zamykam oczy, ale nie zasypiam. Słyszę przeciągłe wycie z oddziału furiatów piętro wyżej – uuu uuu uuu – pewnie podłączyli faceta do prądu, żeby nadawał zakodowane sygnały.
– Warto strzelić po piwku, czeka nas długa noc. – Słyszę, jak jeden czarny szepce do drugiego. Gumowe podeszwy kierują się w stronę dyżurki, tam gdzie stoi lodówka. – Chcesz piwko, kociaczku ze skazą? Noc jest długa!
Facet piętro wyżej przestaje wyć. Urządzenia w ścianach buczą coraz słabiej i słabiej, aż wreszcie milkną zupełnie. W całym szpitalu zapada grobowa cisza – jedynie gdzieś z głębi, z samych trzewi budynku wydobywa się tępy, stłumiony pomruk, którego nigdy dotąd nie słyszałem, podobny do szumu, jaki rozbrzmiewa wkoło, gdy w środku nocy stanie się na szczycie wielkiej tamy hydroelektrycznej. Niski, nieubłagany, władczy…