Выбрать главу

– Podoba się? Podoba?

Rzecznik piszczy, przewraca oczami i tak się zaśmiewa, że wylewa płyn z butelki. Tak się zaśmiewa, że na pewno zaraz pęknie.

Wreszcie opanowuje śmiech i maszeruje dalej wzdłuż rzędu maszyn, objaśniając słuchaczki. Nagle zatrzymuje się, uderza dłonią w czoło – “Och, jakiż ja jestem roztrzepany!” – po czym wraca pędem do rozprutego Chronika, żeby oderwać następne trofeum i przywiązać je sobie do gorsetu.

Wszędzie dookoła dzieją się rzeczy równie straszne, szalone i ohydne: tak wariackie i nierealne, że trudno nad nimi płakać, a jednocześnie zbyt prawdziwe, żeby można się było śmiać. Na szczęście mgła gęstnieje i wszystko przysłania. Ktoś szarpie mnie za ramię. Wiem, co się teraz stanie: wyciągnie mnie z mgły i znów będziemy wszyscy na oddziale, a po tym, co się działo w nocy, nie będzie żadnego śladu. Gdybym zaś w swojej głupocie starał się to komuś opowiedzieć, zawołałby: “Idioto, męczyły cię zmory! Takie brednie jak maszynownia w środku tamy, w której robotnicy-automaty rozpruwają ludzi, po prostu nie istnieją!”

Ale skoro nie istnieją, to dlaczego je widziałem?

To pan Turkle wyciąga mnie za ramię z mgły i potrząsa mną, szczerząc zęby.

– Miał pan zły sen, panie Bromden – mówi.

Jest to sanitariusz pracujący na długiej, samotnej zmianie od jedenastej do siódmej rano – stary sennie uśmiechnięty Murzyn, któremu głowa kołysze się nieustannie na końcu nieprawdopodobnie długiej szyi. Po oddechu Murzyna czuć, że sobie golnął.

– Niech pan śpi dalej, panie Bromden.

Czasami w nocy rozluźnia krępujące mnie prześcieradło, jeśli jest tak ciasno związane, że miotam się niespokojnie. Nie robiłby tego, gdyby dzienny personel mógł poznać, iż to jego sprawka, boby go na pewno wylali, ale myślą, że to ja sam – Turkle dobrze o tym wie. Chce być uczynny, ale musi mieć pewność, że nic mu nie grozi.

Tym razem nie odwiązuje mi prześcieradła, tylko idzie pomóc młodemu lekarzowi i dwóm innym sanitariuszom, których nigdy nie widziałem na oczy, przenieść starego Blastica z łóżka na nosze i wynieść z sali przykrytego prześcieradłem – obchodzą się z nim bardziej delikatnie, niż kiedykolwiek obchodzono się z nim za życia.

McMurphy jest już na nogach. Pierwszy raz się zdarzyło, żeby ktoś wstał przede mną od czasów Wuja Julesa Ścianochoda. Był to przebiegły, siwy, stary Murzyn, który wierzył, że sanitariusze w nocy przewracają świat na bok – wykradał się więc z sali skoro świt, żeby ich na tym nakryć. Ja też wstaję wcześnie, żeby zobaczyć, jakie maszyny sprowadzają cichcem na oddział albo instalują w umywalni, i zwykle przez kwadrans jestem na korytarzu sam na sam z czarnymi, zanim wyłoni się następny pacjent. Ale tego ranka słyszę McMurphy’ego w umywalni, gdy tylko wychylam głowę z pościeli. Słyszę, że śpiewa! Śpiewa, jakby był wolny od trosk i zmartwień. Jego dźwięczny, mocny głos tłucze o beton i stal.

– “Twe konie są głodne, tak mi powiedziała”. – Bawi go echo, które się toczy po całej umywalni. – “Usiadłbyś tu przy mnie, siana bym im dała!” – Nabiera tchu, jego głos wzbija się i tężeje, aż drżą druty w ścianach. – “Konie nie tkną siana, które byś im da-łaaaa!” – Rozciąga ostatnią sylabę i przez chwilę wyśpiewuje ją na różne tony, po czym raptownie zniża głos i kończy piosenkę: – “Muszę jechać dalej, żegnaj, moja mała”.

Prawdziwy śpiew! Wszyscy oniemieli. Czegoś podobnego nie słyszeli od lat, przynajmniej nie tu na oddziale. Okresowi w sypialni słuchają wsparci na łokciach i mrugają z niedowierzaniem. Spoglądają po sobie, unosząc pytająco brwi. Dlaczego czarni go jeszcze nie uciszyli? Dlaczego tego nowego gościa traktują inaczej? Nikomu innemu nie daliby podnieść takiego rabanu, a przecież McMurphy też jest tylko człowiekiem ze skóry i kości, który kiedyś opadnie z sił, zżółknie i umrze, jak my wszyscy. Podlega tym samym prawom: musi jeść i przezwyciężać podobne przeszkody, więc powinien być równie bezradny wobec Kombinatu jak wszyscy, no nie?

Ale nowy gość rzeczywiście jest inny – Okresowi to widzą; widzą, że jest inny od wszystkich, którzy przewinęli się przez oddział w ciągu ostatnich dziesięciu lat, inny od wszystkich, z którymi mieli do czynienia na zewnątrz szpitala. Może i jest tak samo bezsilny jak oni, ale Kombinat jeszcze go nie dostał.

– “Wozy pełne czekają, a bat dzierżę w dłoni…”

Jak mu się udało nie wpaść w ręce Kombinatu? Może tak jak i staremu Pete’owi nie wmontowali mu na czas zespołów sterujących? Może chował się na dziko i tułał po całym kraju, raz był tu, raz tam, jako dzieciak nigdzie nie zagrzał miejsca dłużej niż kilka miesięcy, więc szkoła nie zdążyła go urobić, a potem pracował przy wyrębie lasu, grał w karty, obsługiwał koło fortuny, wędrował chyżo, szybko, wciąż był w ruchu i dlatego Kombinat nie zdołał mu nic wmontować? Może to właśnie jest odpowiedź, może dlatego Kombinat nie miał z nim szans, tak jak wczoraj rano czarny usiłujący wsadzić mu termometr, bo w ruchomy cel trudno trafić?

Bez żony suszącej mu głowę o nowe linoleum. Bez krewnych wpatrzonych w niego prosząco łzawymi, starczymi oczyma. Bez nikogo, na kim by mu naprawdę zależało. Dzięki temu był wolny i mógł być dobrym oszustem. Może czarni dlatego nie pędzą go uciszyć; wiedzą, że nie mają nad nim żadnej władzy, pamiętają, co to było ze starym Pete’em i co może zrobić człowiek bez żadnych instalacji. Widzą również, że McMurphy jest sporo większy od starego Pete’a; gdyby chcieli go załatwić, musieliby się zabrać do tego we trzech, a i wtedy Wielka Oddziałowa musiałaby stać w pogotowiu ze swoją strzykawką. Okresowi kiwają do siebie głowami; tak, to dlatego czarni pozwalają mu śpiewać, choć każdemu z nas już dawno by zamknęli gębę.

Wychodzę z sypialni na korytarz, akurat gdy McMurphy wyłania się z umywalni. Ma na sobie cyklistówkę i niewiele więcej; tylko ręcznik wokół bioder, który podtrzymuje jedną ręką. W drugiej niesie szczotkę do zębów. Przystaje i kołysząc się na palcach, żeby nie dotknąć piętami lodowatej posadzki, rozgląda się wkoło. Wybiera najmniejszego z czarnych, podchodzi do niego i rąbie go pięścią w plecy, jakby się znali od dziecka.

– Słuchaj, stary, gdzie mogę dostać pasty, żeby umyć sobie kłapacze?

Czarny karzeł odwraca szybko głowę i natyka się nosem na pięść, która go huknęła. Spogląda na nią gniewnie, zerka za siebie, aby na wszelki wypadek sprawdzić, gdzie są pozostali sanitariusze, po czym mówi McMurphy’emu, że dopiero o szóstej czterdzieści pięć otwiera się szafkę z przyborami toaletowymi.

– Zgodnie z regulaminem – dodaje.

– Ach tak? Trzymacie pastę w szafce?

– Tak. W zamkniętej na klucz szafce.

Czarny chce wrócić do polerowania listwy przy posadzce, ale dłoń McMurphy’ego niby czerwone kleszcze wciąż ściska go za ramię.

– W zamkniętej szafce, tak? No, no, no, a czemu to trzymacie pastę do zębów pod kluczem? Nie jest przecież niebezpieczna, co? Nie można nią ani nikogo otruć, ani nikomu rozwalić tubką łba, prawda? Więc czemu to, kochasiu, zamykacie w szafce tę małą, niewinną tubkę, co?

– Tego wymaga regulamin oddziału, panie McMurphy – odpowiada karzeł, a ponieważ widzi, że słowa te nie wywierają na McMurphym żadnego wrażenia, zerka spod oka na rękę leżącą na jego ramieniu i dodaje: – Jak by to wyglądało, gdyby każdy mył zęby, kiedy mu przyjdzie ochota!