Pacjenci patrzą po sobie ze zdumieniem, a potem zerkają na drzwi, zza których dobiega głos. Nowy mówi o wiele głośniej, niżby potrzebował, gdyby czarni stali koło niego. Mówi tak, jakby znajdował się gdzieś nad nimi, płynął pięćdziesiąt metrów nad ziemią i krzyczał do ludzi czekających w dole. Musi być ogromny. Słyszę, jak idzie korytarzem, i poznaję po jego krokach, że jest ogromny; wcale nie przemyka się pod ścianą – ma podkute żelazem obcasy, które dzwonią o posadzkę niczym końskie podkowy. Staje w drzwiach, zahacza kciuki o kieszenie i stoi tak w szerokim rozkroku, a wszyscy gapią się na niego.
– Czołem, chłopaki.
Podnosi rękę i lekkim uderzeniem wprawia w ruch papierowego nietoperza, który wisi na sznurku w drzwiach od czasu zabawy w wigilię Wszystkich Świętych.
– Fajna dziś pogoda, no nie?
Głos ma podobny do głosu taty, dziarski i tubalny, ale sam nie jest do taty podobny; tata był czystej krwi Indianinem, wodzem, twardym i lśniącym jak kolba karabinu. Natomiast nowy to rudzielec – ma długie ryże baki i widoczne spod czapki zmierzwione płomienne kędziory, które dawno nie widziały nożyczek – równie szeroki, jak wysoki był tata: ma szerokie bary, szczękę i klatkę piersiową, szeroki zuchwały uśmiech, i też jest twardy, ale inaczej niż tata – twardy jak piłka baseballowa pod wytartą skórą. Nos i policzek przecina mu blizna, z której jeszcze nie zdjęto szwów – ktoś go musiał porządnie zdzielić w jakiejś niedawnej bójce. Nowy stoi i czeka, a że nikt mu nie odpowiada, wybucha śmiechem. Nie wiadomo, dlaczego mu tak wesoło; przecież nie dzieje się nic zabawnego. Śmieje się inaczej niż rzecznik prasowy; śmieje się głośno i swobodnie, śmiech wypływa z jego rozchylonych ust i zataczając coraz większe kręgi, tłucze o ściany oddziału. Różni się od śmiechu tłustego rzecznika. Jest szczery. Nagle zdaję sobie sprawę, że takiego śmiechu nie słyszałem od lat.
Nowy przypatruje się nam, kołysząc się na piętach i zanosi od śmiechu. Splata ręce na brzuchu, nie wyjmując kciuków z kieszeni – widzę, jakie ma wielkie i pokancerowane dłonie. Wszyscy na oddziale, zarówno pacjenci, jak i personel, oniemieli na dźwięk jego śmiechu. Nikt go nie ucisza, nikt się nie odzywa. Nowy przestaje się wreszcie śmiać i wchodzi do świetlicy. Ale śmiech wciąż rozbrzmiewa wokół niego, tak jak wokół wieży dźwięk dzwonu, który dopiero co przestał bić – jest w jego oczach, uśmiechu, ruchach i mowie.
– Nazywam się McMurphy, chłopaki, Randle Patrick McMurphy, jestem karciarz i błazen! – mruga, śpiewa urywek piosenki – ”…jak ktoś przy mnie w karty rypie, ja też forsę na stół sypię…” – i znów parska śmiechem.
Podchodzi do stolika, przy którym grają Okresowi, grubym paluchem przegina jednemu karty, zerka w nie i kręci głową.
– Tak, po to tu przybyłem, koledzy, żeby was trochę rozerwać przy zielonym stoliku. Na farmie penitencjarnej w Pendleton orżnąłem wszystkich i nie miałem już nic do roboty, więc wystąpiłem o przeniesienie, kapujecie? Brakło mi świeżej krwi. Kurczę, patrzcie, jak ten gość trzyma karty, wszyscy widzą, co ma; rany! W mig was oskubię!
Cheswick zakrywa karty. Rudzielec podaje mu rękę.
– Cześć, stary. W co gracie? W bezika?! Chryste, nic dziwnego, że nie pilnujesz kart. Nie macie pełnej talii? Zresztą mniejsza, na wszelki wypadek wziąłem własną, lepszą od normalnych – spójrz na te obrazki. Każda inna. Pięćdziesiąt dwie pozycje,
Cheswick i tak ma wyłupiaste oczy, ale to, co widzi, sprawia, że wychodzą mu z orbit.
– Spokojnie, tylko ich nie pobrudź, czasu mamy mnóstwo, mnóstwo gier przed nami. Lubię grać własną talią, bo zwykle mija przynajmniej tydzień, zanim inni zaczynają rozróżniać kolory…
Nowy ubrany jest w robocze drelichy tak spłowiałe od słońca, że mają barwę rozwodnionego mleka. Jego twarz, szyja i ręce są czerwonobrązowe od długich godzin pracy w polu. Na ramieniu trzyma skórzaną kurtkę, na głowie ma czarną cyklistówkę, a na nogach szare, zakurzone buciory – ten, którego by nimi kopnął, rozpadłby się na kawałki. Odchodzi od Cheswicka, zdejmuje cyklistówkę i wali się nią o udo, wzbijając tumany kurzu. Jeden z czarnych chce go zajść od tyłu z termometrem, ale nowy jest za szybki; wchodzi między Okresowych i zaczyna im ściskać graby, zanim czarny zdąży wycelować. Odzywki, mrugnięcia, donośny głos i butny krok nowego przywodzą mi na myśl sprzedawcę samochodów albo licytatora na aukcji bydła, albo może nawoływacza w pasiastej bluzie ze złotymi guzikami, który stoi przed jarmarczną budą pod łopoczącymi transparentami i przyciąga ludzi jak magnes.
– Opowiem wam szczerze, jak to było: otóż wdałem się na farmie w parę bójek i sąd orzekł, że jestem psychopatą. I co, miałem się spierać z sądem? Ani mi było w głowie! Mogli mnie nazywać, jak chcieli, psychopatą, wściekłym psem czy wilkołakiem, bylebym tylko wykpił się od pielenia groszku i więcej na oczy nie oglądał gracy. Powiedzieli mi, że psychopata to taki gość, który za często wdaje się w bójki i za często pieprzy babki, ale to chyba im się coś popieprzyło, no nie? Bo czy słyszał kto kiedy, żeby facet był syty dymania? Cześć, stary, jak się nazywasz? Ja jestem McMurphy i z miejsca stawiam dwa dolary, że nie wiesz, ile masz punktów w kartach, które trzymasz. Nie patrz! Dwa dolary, co ty na to? Niech cię cholera, kochasiu, nie możesz zaczekać? Musisz mnie dźgać tym termometrem?
Nowy stoi przez chwilę i rozgląda się po świetlicy, żeby zorientować się w sytuacji.
Po jednej stronie młodsi pacjenci, zwani Okresowymi, bo lekarze sądzą, że z czasem uda się ich jeszcze wyciągnąć z choroby, mocują się na ręce i ćwiczą karciane sztuczki, przy których, jeżeli ileś się tam doda, odejmie i policzy, wyjdzie taka to a taka karta. Billy Bibbit uczy się robić skręty, a Martini krąży po sali, zagląda pod stoły, krzesła i odkrywa cuda. Okresowi wciąż wędrują po sali. Opowiadają kawały i chichoczą, zasłaniając dłońmi usta (nikt nie ma odwagi głośno się roześmiać, bo zaraz zleciałby się cały personel, żeby zadawać pytania i sporządzać notatki), piszą listy żółtymi ogryzkami ołówków.
Szpiegują się nawzajem. Od czasu do czasu któryś nieopatrznie powie coś o sobie, a wtedy jeden z siedzących przy tym samym stoliku ziewa, wstaje i niby od niechcenia podchodzi do wielkiego dziennika przy oknie dyżurki, żeby zapisać, co usłyszał. Wielka Oddziałowa mówi, że ma to terapeutyczne znaczenie dla całego oddziału, ale ja wiem, że idzie jej tylko o zebranie w dzienniku dostatecznych danych, aby odesłać któregoś z pacjentów na remont generalny do głównego budynku, gdzie rozmontują mu głowę i naprawią, co trzeba.
Ten, kto wpisze donos do dziennika, dostaje gwiazdkę przy nazwisku i nazajutrz może spać do późna.
Po drugiej stronie sali, naprzeciwko Okresowych, siedzą Chronicy, wybrakowane produkty Kombinatu. Nie po to są w szpitalu, by poskładano ich do kupy, ale żeby nie chodzili po świecie i nie psuli dobrej marki Kombinatu. Personel nie ukrywa, że Chronicy są tu na stałe. Dzieli się ich na chodzących jak ja, którzy poruszają się o własnych siłach, dopóki dostają jeść, na Wózkarzy i na Rośliny. My, Chronicy – a w każdym razie większość z nas – jesteśmy maszynami, które mają defekty nie do naprawienia, defekty wrodzone lub spowodowane przez kolizje, czołowe zderzenia z tysiącami nieustępliwych przeszkód w ciągu lat; gdy zabierano nas do szpitala, byliśmy wrakami krwawiącymi rdzą gdzieś na złomowisku.
Ale są pośród nas Chronicy, w stosunku do których personel popełnił niegdyś błędy, chorzy, którzy trafili do szpitala jako Okresowi i zostali przeformowani na miejscu. Ellis jest Chronikiem, który najpierw był Okresowym, ale zupełnie się rozregulował, gdy przeciążono go prądem w tej potwornej rzeźni mózgów zwanej przez sanitariuszy “wstrząsówką”. Teraz wisi przybity do ściany w tym samym stanie, w jakim zdjęli go wówczas ze stołu, i w tej samej pozycji: ramiona wyciągnięte na boki, zaciśnięte dłonie, przestrach na twarzy. Wisi przybity do ściany niczym trofeum myśliwskie. Czarni wyciągają gwoździe w porze posiłków i wieczorem, kiedy zaganiają go do łóżka, a także wtedy, gdy muszą go przesunąć, żebym wytarł kałużę, w której stoi. W starym szpitalu stał w jednym miejscu tak długo, że jego mocz przeżarł podłogę i strop; Ellis wciąż spadał na oddział poniżej – mieli z nim wieczną udrękę, bo nigdy się im nie zgadzał stan liczbowy.